Taka króciutka relacja z weekendowego wypadu w polskie i słowackie Tatry.
Wyjechaliśmy w piątek rano, na szczęście samochodem, więc nie byliśmy uwiązani czasowo rozkładem PKS. Upał iśce afrykański, a jako że bez klimy, to do Zakopca dojechalismy ok 13 ledwie żywi. No ale jako że na sobotę i niedzielę była w planach dłuuuga i wysoka wycieczka na Słowacji, to postanowiliśmy się rozruszać i pójść na Halę Stoły, na której dotąd nie udało nam się być. Ruszyliśmy przez Dolinę Małej Łąki na Przysłop Miętusi. Upał potworny, ruszaliśmy się jak muchy w smole. Na Przysłopie okazało się, że nad Czerwonymi Wierchami juz zaczyna się chmurzyć, tak jak przed burzą. Zeszliśmy do Kościeliskiej, a potem zaczęliśmy podchodzić niebieskim szlakiem na Stoły. Szlak leśny, nieciekawy, ale zupełnie pusty. No i wtedy zaczęło coraz częsciej i bliżej grzmieć, a zaraz potem i padać. Jak dobiegalismy właściwie na Stoły to zrobiło się prawie ciemno, a pioruny waliły jeden po drugim i bardzo się głupio czuliśmy na takiej odsłoniętej polanie. Na szczęscie schowaliśmy się w jednym z zabytkowych szałasów pasterskich, gdzie ponad godzinę siedzielismy nie mogąc nosa wystawić. Mielismy za to piękny spektakl błyskawic, walących co i rusz w Ciemniak, Małołączniak i Giewont. Potem przyszedł kojelny nawrót burzy i dalej przymusowe siedzenie. I tu wyszła nasz głupota - jako że szliśmy "tylko na Stoły" to wzięliśmy jedynie kurtki od deszczu, no bo przecież był taki upał. Przez brak innych ubrań zmarzlismy jak cholera. Okazuje się że nawet idąc tak banalnym szlakiem nalezy brać oprócz kurtki polar lub sweter. Burza w końcu się skończyła, a my już spokojnie zeszliśmy do Kir, skąd wróciliśmy busem na Krzeptówki.
W sobotę wstaliśmy wcześnie rano, spakowaliśmy się na dwa dni (ale rezygnując z jednego śpiwora, bo inaczej nie dałoby tego rady zmieścić) i wyszliśmy. Pogoda krystaliczna, choć już zaczęło grzać słoneczko, a to dopiero szósta rano. Na dworcu okazało się, że na PKS jadący do Popradu czeka już sporo ludzi, tak więc postanowiliśmy jechać zwykłym busem do Łysej Polany, i zdązyć na SAD do Smokowca o 8.10. Bez problemów dojechaliśmy do Łysej, przeszliśmy przez granicę i w tym momencie podjechał własnie ten mały PKS jadący do Popradu. Zagadałem z kierowcą, który okazał się bardzo miłym człowiekiem i zgarnął nas "na gapę"

Jechaliśmy na stojąco, ale dzięki temu bez problemów zdązylismy na elektriczkę o 9.06 w Smokowcu. Dojechalismy na 10 do Szczyrbskiego Jeziora, gdzie dopiero zaczęła się nasza wycieczka w górę doliny Mięguzowieckiej. Upał już zrobił się straszny, na szczęscie szlak ze Szczyrbskiego jest prawie płaski i w duzej mierze przez las. Jako że jest to bardzo popularny szlak na Słowacji, to były tam dość duże ilości ludzi. Z końcowego odcinka są wspaniałe widoki na Wysoką i Dolinę Złomisk. O 11 byliśmy przy hotelu górskim przy Popradzkim Stawie, gdzie dociera większość "klapkarzy". Dalej szlak jest nadal niemal płaski i po ok 20 minutach doszliśmy do rozstaju. Poszliśmy w lewo, do Doliny Hinczowej. Jest tam dośc mozolne podejście pod próg doliny, potem marsz przez zwały moren i wreszcie dotarliśmy do Wielkiego Stawu Hinczowego. Wspaniałe jezioro, piekne otoczenie, ludzi jak na lekarstwo. Mięgusze z tej strony jakies takie niepozorne

Na Chłopku widzimy kilka osób. Czeka nas jeszcze prawie 2-godzinne podejście na Koprowy Wierch. Pogoda zaczęła się jednak psuć, zrobiło się parno, pokazały się coraz to ciemniejsze chmury. Podejście na Koprową Przełęcz Wyżnią jest mozolne, upierdliwe, a końca nie widać. Wtedy zaczęło grzmieć, a znad Grani Baszt wypłynęły już zupełnie czarne, burzowe chmury. Prawie wbiegliśmy na przełęcz, kilka szybkich fotek i z powrotem w dół. Burza była już bardzo blisko, a nie lubimy głupio ryzykować. Na zejściu zaczęło lać, pioruny waliły w okoliczne szczyty i granie... nie było to zachęcające. Na nasze szczęscie burza poszła w kierunku wschodnim - nad Wysoką i Osterwę. Zeszlismy do stawu, a potem w dół doliny. Wtedy przyszła kolejna burza, lecz również pognała na wschód, praktycznie nas nie mocząc. Gdy dotarliśmy do odejścia szlaku na Rysy była już 15. Trochę wahaliśmy się czy iśc pod górę, czy nie zaskoczy nas gdzieś w połowie drogi kolejna burza. Stwierdzilismy jednak, że żeby zdążyć do Łysej to trzeba by prawie biec na dół, więc zadecydowalismy jednak że idziemy w górę. Po drodze mijało nas sporo osób schodzących ze szczytu, a prawie nikt nie szedł do góry. Podeszliśmy na próg Żabiej Doliny Mięguszowieckiej, minęliśmy stawy i zaczęło się podejście pod kolejny próg. Tu nas nieco zmoczył deszcz, ale na szczęscie zwykły deszcz, a nie burza. Podejście na próg wiedzie skalnymi półkami, jest ołańcuchowane, ale nie stanowi żadnych trudności. Wyżej zwykła kamienna ściezka, a schroniska jak nie widac tak nie widać. Najpierw widać kibel, a samo schroniska jest niewidoczne praktycznie do samego końca. Z ulgą dotarliśmy wreszcie do niego, tu się zameldowaliśmy, chatar powiedział że spać możemy, ale oczywiście tylko na podłodze (420 Sk ze śniadaniem). Zjedlismy dobry obiadek, zwiedziliśmy genialny kibel - stojący na skale, a zamiast przedniej ściany szyba, więc siedząc na kiblu ma się wspaniały widok na Tatry

, ponadto jest jakies 100 m od schroniska, w nocy albo we mgle można się autentycznie zgubić. W schronisku było kilku Polaków, więc wieczór przy piwkach, winie i górskich opowieściach minął bardzo miło. Poznaliśmy Michała z Krakowa, który już od kilku dni szedł po słowackich schroniskach i rano tak jak i my miał iśc przez Rysy do Morskiego Oka. Była para z Bielska, która weszła na Rysy, bali się schodzić na polską stronę więc zeszli tu i mieli zamiar spać, choć nie mieli ani karimat, ani śpiworów. Na pododze spał komplet osób, ale było w miarę komfortowo - mimo posiadania śpiwora chatar dał nam kocyk, a poza tym było dośc ciepło, bo schronisko dośc mocno ogrzewane. W nocy rozszalał się straszny wiatr i zacząłem się martwić jak to będzie rano z tym wejściem na Rysy
W niedzielę rano wstałem o 5.20. Pogoda piękna, ale wiało niesamowicie, choć ogólnie było dośc ciepło. Dostaliśmy niezłe śniadanie (szwedzki stół), potem ok 7.30 wreszcie ruszyliśmy do góry. Po kilku minutach doszliśmy do Wagi, gdzie wiatr zmienił się w regularny huragan. Był tak silny, że momentami zatrzymywał zupełnie w miejscu. Szlak powyżej nie jest trudny, jest to zwykłe podejście po kamieniach w górę, ale w takim wietrze było naprawdę męczące. Potem przeszliśmy na zachodnią stronę grani, skąd ukazał się już szczyt. Tu zrobiło się znacznie ciszej i już bez problemów ok. 8.30 stanęliśmy na polskim wierzchołku. Tu znów huraganowy wiatr dał o sobie znać. Ja poszedłem jeszcze na słowacki wierzchołek aby zrobić panoramę, ale w pewnym momencie wiatr zmusił mnie do położenia się płasko na kamieniu, bo bałem się że mnie po prostu zdmuchnie

Widoki jednak niesamowite, widocznośc doskonała, mimo lekkiego zamglenia. Na szczycie zostaliśmy jakieś 20 minut, było oprócz nas tylko 5 osób które tak jak i my przyszły ze schroniska. Wspaniale być na takich pustych Rysach. Zaczęliśmy zejście na polską stronę, i tu od razu się uciszyło. Podszczytowa grań, jedyne eksponowane miejsce na szlaku, która kiedyś robiła na mnie wrażenie, teraz nie zrobiła go w ogóle. Chyba już powoli wyzbywam się resztek lęku przed ekspozycją

dalej w dół prosto, skała doskonale urzeźbiona, w tak dobrych warunkach łańcuch jest zasadniczo niepotrzebny. Gdzieś tak w połowie grzędy spotkaliśmy pierwszych ludzi podchodzących od polskiej strony, którzy okazali niemałe zdziwienie "to wy już tam byliscie??? to o której wy zaczęliście wchodzić???"

Im niżej tym ludzi więcej, ale znów trafiło się kilku mocno zdziwionych że już schodzimy. Jak skończyły się łańcuchy rozebralismy się z kurtek i długich spodni, bo znów zaczął robić się potworny upał. Potem już tylko długie i upierdliwe zejście do Czarnego Stawu i dalej nad Morskie Oko. Obawiałem się tłumu "klapkarzy", ale okazało się że ilość ludzi jest naprawdę niewielka, jak na lipiec, niedzielę i wspaniałą pogodę. O 12 bylismy przy schronisku. Dalej to już nic ciekawego, 1,5 h dreptania w dół asfaltem, ludzi już nieco więcej, głównie idących pod górę, ale i tak była to może 1/5 tego co tam potrafi bywać, bylismy więc tym lekko zaskoczeni.
No i potem powrót, o 23 byliśmy w Warszawie. To dla mnie aż nierealne że kilkanaście godzin wcześniej bylismy na Rysach
Wycieczka bardzo udana, mimo że nie udało się wejśc na szczyt Koprowego. Wspaniałe doliny, dzika przyroda, wspaniały klimat Chaty pod Rysami, no i samych Rysów wczesnym rankiem.
Zdjęcia będą nieco póżniej, ale jeszcze dziś