Jak wiecie należę do mniej wytrawnych górskich łazików. Moje skąpe doświadczenia sa doświadczeniami raczej śmiesznymi w porównaniu z doświadczeniami niektórych z Was. Jednak wędrując po "górach kapuścianych" też można wplątać się w niezłe kłopoty. Ale to chyba truizm...
__________________________________
WIDMO
albo
KOŚCIÓŁ NA HALI KAMIŃSKIEGO
Szosa wchodziła prosto w mgłę opadającą nad doliną Przybyłki. Po prawej stronie wznosiła się zalesiona ściana Cudzikówki, ginąc w mlecznym tumanie gdzieś, hen, opodal Jaworzyny i opadającej ostro ku wschodowi Przełęczy Głuchaczki. Teraz wszystko to zakryte nieprzejrzystą zasłoną mgły tkwiło gdzieś na granicy mojej świadomości. Czwarta godzina marszu z Żywca, przez Jeleśnię i Przyborów dobiegała końca. Końca dobiegła również monotonna wędrówka wzdłuż zachlapanej brudnym śniegiem szosy. Na rozstaju skręciłem w lewo, na ścieżkę wiodąca pod górę, na Palenicę. Tutaj nie było jeszcze żadnego szlaku. Ale był śnieg. Dużo śniegu. W dolinie zalegał ledwie kilkucentymetrową warstwą firnu, tutaj, pośród drzew brnąłem po kolana w kopnych, sypkich zaspach.
Było późno. Z Żywca wydostałem się po godzinie dziesiątej. Teraz była czternasta, a ja dopiero szukałem szlaku. Przed zmierzchem miałem dotrzeć do Zawoi, leżącej po drugiej stronie grzbietu Magurki. Jednak już teraz wiedziałem, że zadanie będzie bardzo trudne. Szary dzień straszył nagłym zmierzchem, mgły otulające szczyty nie napawały optymizmem. Szedłem.
Po wydostaniu się na kulminację Palenicy, przeszedłem przysiółek o wdzięcznej nazwie bodaj Pindelówka, bacznie wypatrując czarnego szlaku, który powinien gdzieś tutaj przebiegać. Znalezienie go wprawdzie nie było trudne, ale znacznie trudniej było się po nim poruszać. Śnieg w siodłach, przez które biegła ukryta pod białym puchem ścieżka był tak głęboki, że wpadałem weń po pas. Z początku zabawa była niezła. Kiedy jednak zorientowałem się, że podążanie pod górę z prędkością siedmiu metrów na kwadrans to niezbyt rokujące tempo, zacząłem się niepokoić.
Z lękiem spoglądałem na niebo, którego ołowiana barwa wróżyła i śnieg, i rychłą noc. Śnieg wprawdzie nie spadł, ale zrobiło się odczuwalnie zimniej. Trochę już rozpaczliwie dotarłem do wywianej części stoku Mędralowej i równą, wydeptaną przez kogoś ścieżką, podążyłem zmęczony na wschód, ku szczytowi majaczącej we mgle Magurki.
Biała, poprzecinana czarnymi krechami drzew powierzchnia śnieżnej skorupy napawała mnie bardzo czarnymi myślami. Wyjąłem z plecaka jakiś kawałek chleba i jadłem nie zatrzymując się, choć ręce miałem wolne tylko wtedy, kiedy szlak przebiegał między gęstymi młodymi świerczynami. Na pozostałych odcinkach przedzierałem się z kromką w zębach, na czworakach, dźwigając całe ciało i plecak z zasp. Najgorszy odcinek jednak miał się dopiero zacząć.
Szarzało już, kiedy dotarłem do źlebu nad Bystrą – potokiem wypływającym spod szczytu Mędralowej i niosącym swoje skąpe wody do Koszarawy i dalej do Soły. Pod warstwą śniegu był niewidoczny, a ja byłem zbyt zmęczony i za bardzo mi się spieszyło, żeby wyciągać mapę. I to był błąd. Gdybym tylko na nią zerknął, zauważyłbym, że ładuję się wprost w zasnuty śniegiem głęboki wądół. Pokonawszy krawędź pagórka zacząłem schodzić w dół, w dolinkę potoku. Powoli, z każdym krokiem osuwałem się w śnieg coraz bardziej. Najpierw po kolana, potem do połowy ud, po biodra, po pas. Wreszcie, kiedy zacząłem wspinać się na przeciwległą krawędź dolinki, coś pod nogami trzasnęło, a ja zakopałem się w białym puchu po szyję. Zamarłem na chwilę. W butach poczułem nagłą wilgoć i lodowate, przeszywające zimno. Szarpnąłem się, zsuwając tylko jeszcze głębiej w śnieg. Pchnąłem ciało naprzód, unosząc jedną nogę i próbując znaleźć dla niej jakieś oparcie. Wyczułem pod stopą gałąź. Oparłem się na niej i wydźwignąłem ciało ze śniegu w górę. Zrobiłem krok naprzód… i znów wylądowałem w śniegu po pachy. Jeszcze jeden wysiłek i następne nurkowanie już tylko po pas. Kolejny krok – i znów tkwiłem w ponowie po pierś. Wściekły zacząłem bić pięściami w śnieg, szybko jednak ostygłem, rozumiejąc, że w ten sposób tylko stracę siły. Skupiłem się na moim położeniu. Wiedziałem, że jeśli natychmiast nie wydostanę się na krawędź żlebu, może być nieciekawie. A nawet tragicznie. Stopy zaczęły marznąć i czułem już charakterystyczne, przykre ukłucia zimna towarzyszące powolnemu odrętwieniu. Szarpnałem się po raz drugi. Tym razem udało mi się wydostać ze śniegu i utrzymać przez chwilę na jego zmrożonej powierzchni. Kilka kroków potem znów czułem w ustach zimny smak kryształków lodu.
Nie patrzyłem na zegarek, ale pokonanie kilku metrów, jakie dzieliły mnie od krawędzi dolinki, zajęło mi chyba dwadzieścia minut. Wydrapałem się na jej brzeg na miękkich nogach, dysząc przeraźliwie. Oblepiony śniegiem i potem, w mokrych butach i szczękając z zimna zębami ruszyłem powoli przed siebie, za czarnymi znakami. Ścieżka wiodła teraz pod górę, trawersując zbocze Mędralowej. Energiczny marsz w śniegu do kolan, wydawał mi się przyjemnym i rozgrzewającym spacerem. Darłem pod górę jak wariat, chcąc dotrzeć na grzbiet Jaworzyny jeszcze przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Zamiast jednak przyspieszać, musiałem zwalniać, szlak biegł bowiem coraz bardziej pod górę… Było coraz bardziej stromo i ślisko. Chwytałem się drzew i krzaków, ciągnąłem w górę nie zważając na sztywność zamarzniętych cholew butów. Grzbiet i hala były coraz bliżej…
Ciężko dysząc wydostałem się na otwartą przestrzeń. Silny powiew wiatru zachwiał mną jak młodą brzózką. W sfirnowanym śniegu po kolana wyszedłem mozolnie na środek polany. Szare chmury bezgłośnie przewalały się ponad kulminacją szczytu opodal, wiatr wiał teraz w plecy, drobne płatki śniegu sypały się na mnie z lichych krzewów rosnących tu i ówdzie. W uszach mi szumiało, przed oczami miałem czerwoną zasłonę… Pierś bolała mnie od wytężonego oddechu, a nogi drżały z wysiłku. Mimo strużek potu cieknących po plecach, czułem przejmujące zimno…
Byłem na Hali Kamińskiego. Powoli, zataczając się ruszyłem ku linii drzew na południu. Skulony pod uderzeniami wiatru doczołgałem się prawie do granicy lasu i zacząłem szukać szlaku. Było już właściwie ciemno. Zasnute chmurami niebo odbijało jednak biel śniegu, mogłem więc zorientować się, że szlak biegnie dalej w dół, wzdłuż szerokiej przecinki wśród lasu. Stromo ku Zawoi. W głębokim śniegu rozpocząłem schodzenie ku wsi.
Nie zrobiłem nawet kilku kroków, kiedy na prawo ode mnie zamajaczył jakiś przysadzisty kształt… Zbliżyłem się… To był pasterski szałas. Stał przytulony do lasu, tuż przy szlaku. Jego otwarte drzwi kusiły zaciszem. Po chwili plecak wylądował w kącie, a ja na drewnianej pryczy zawieszonej pod ścianą. Dyszałem jak smok, w głowie kręciło mi się z wysiłku, a całe ciało drżało z napięcia i zimna… Patrzyłem przez drzwi na szczyty drzew kołyszące się na stoku. W szałasie było zacisznie, świst wiatru nad halą przerodził się w monotonny kojący szum. Huczące drzewa niepostrzeżenie zaczęły huczeć coraz ciszej, z coraz większej odległości, coraz łagodniej… Ciało przestało reagować na zimno i zmęczenie… Zrobiło się cicho i pusto…
*
Dźwięk kościelnych dzwonów nie wyrwał mnie ze snu nagle. Wybudzałem się powoli, z oporem. Wolno wracała mi świadomość bólu, wycieńczenia i przejmującego, wszechogarniającego zimna. Nigdy jeszcze nie czułem takiego obezwładniającego uczucia. Nigdy przedtem nie czułem się, jakbym leżał nagi na lodzie. Dzwony kościelne docierały do mych zaklejonych i zasklepionych zmysłów coraz wyraźniej. Dotarły wreszcie na tyle głęboko, bym mógł – jeszcze z zamkniętymi oczami – zastanowić się, skąd tutaj, na Hali Kamińskiego, ponad tysiąc sto metrów nad poziomem morza wziął się kościół…? Skąd tutaj, za ścianą szałasu dzwonnica?
I kiedy dotarła do mnie ta właśnie myśl, kiedy wróciła świadomość miejsca i czasu, poraził mnie lęk, paniczny, szalony strach. Ból atakujący ciało szedł od zimna, od mrozu! Zdałem sobie sprawę, że zamarzam, że zasnąłem na dwudziestopięciostopniowym mrozie i jeśli natychmiast się nie ruszę, nie ruszę się już nigdy. Otworzyłem oczy i z trudem, przełamując niechęć i ból, przetoczyłem się z prawego boku na plecy. W szałasie było ciemno, tylko przede mną, w drewnianej ścianie, jaśniejszą bielą śniegu odcinał się prostokąt drzwi. Z trudem uniosłem się na pryczy, z drżeniem całego ciała opuściłem zdrętwiałe i nieczułe nogi na ziemię. Sięgnąłem po plecak prawie przy tym spadając z pryczy. Dźwignąłem się na nogi i sztywno, jak na szczudłach ruszyłem do wyjścia.
Dzwony nadal szalały w mojej głowie i czyniły to tak realistycznie, że ciągle miałem nieprzeparte wrażenie, że jak tylko wyjdę na zewnątrz szałasu, zobaczę świątynię... Nie zobaczyłem. Nic prócz czarnych koron drzew na tle nieco tylko mniej czarnego nieba. Kilkakrotnie próbowałem zarzucić sobie plecak na ramię. Bezskutecznie. Z bagażem w ręce zacząłem schodzić więc w dół, ku Zawoi. Z początku sztywno, jak na szczudłach, po kilku minutach, kiedy organizm rozgrzał się trochę, nieco żwawiej. Kwadrans później, powłócząc nogami, prawie bezwiednie, nie patrząc przed siebie zsuwałem się w dół. Trudno to nawet nazwać schodzeniem. Stok zrzucał mnie z siebie jak natrętnego owada. Góra wypluwała mnie w czerń nocy, a ja poddawałem się temu zabiegowi z obojętnością.
W pewnej chwili potknąłem się o gałąź leżącą w śniegu i zaryłem w puch. Nie podnosiłem się już. Przewróciłem na plecy i odepchnąwszy ręką, zacząłem staczać się po pochyłości zbocza, ku czerniejącym w oddali drzewom. Jak długo to trwało, nie wiem. Pamiętam tylko, że kiedy wstawałem znów na nogi, las był w zasięgu ręki. Nie patrzyłem już za czarnymi znakami szlaku. Nie interesował mnie, chciałem tylko jak najszybciej, jak najkrótszą drogą dotrzeć do szosy.
A najkrótsza droga wiodła przez las. Nie pamiętam już, jak dotarłem do drogi. Sądząc z odległości na mapie i przypuszczalnej prędkości poruszania się musiało to trwać jakieś dwa kwadranse. Kiedy stanąłem na odśnieżonej, żwirowej drodze wiodącej do Zawoi, byłem szczęśliwy. Zmarznięty, głodny, zmęczony, ale szczęśliwy. W tających butach, otrzepując się ze śniegu, ruszyłem niespiesznie w stronę świateł na stoku narciarskim w Czatoży… Góra została z tyłu. Zimna, wywiana hala, z niewidzialnym kościołem, który – wiem to na pewno – uratował mi życie, powoli zostawała za mną, a ja obiecywałem sobie, że nigdy na nią nie wrócę. Obiecywałem, ale już wtedy wiedziałem, już wtedy miałem jakąś niejasną świadomość, że obietnicy nie dotrzymam.