Dawno, dawno temu, kiedy o górach wiedziałem tyle co o mercedesach – czyli nic razem z moją klasą z technikum (ówczesną 2 EM) pojechaliśmy na kilkudniową wycieczkę na Słowację. W planach znalazły się Tatry (konkretnie „Skalnate Pleso”) i Słowacki Raj. Wtedy myślałem cóż to za kosmiczna nazwa. O co chodzi z tym Rajem ? Ale kiedy się tam znaleźliśmy wszystko stało się jasne. Już nie miałem wątpliwości skąd wzięła się ta nazwa, to dzieło naprawdę godne Stwórcy. Nazwa „Słowacki Raj” nie jest tu absolutnie przesadzona. Zrozumie to każdy, kto znajdzie się wewnątrz tego urzekającego urodą parku narodowego. Wtedy nasz przewodnik zaproponował nam 2 warianty trasy. Wybraliśmy oczywiście wersję bardziej ambitną (trasę dłuższą i trudniejszą). Szliśmy cały dzień, ale wszyscy byli tak zachwyceni, że nie dało się słyszeć ani słowa narzekania i nikt nawet nie myślał o zmęczeniu. Właśnie wtedy obiecałem sobie, że muszę tam wrócić i pokazać moim bliskim jak wspaniała potrafi być natura. I mimo, że moja miłość do gór uległa hibernacji na kilka kolejnych lat obietnice swą konsekwentnie spełniam do dnia dzisiejszego. Bywając na wakacjach w słowackich Tatrach Wysokich zawsze jeden dzień poświęcałem na wizytę w Słowackim Raju. Dzięki temu poznałem już większość tego urokliwego obszaru, co nie znaczy, że czuję się nasycony. To jedno z tych miejsc, które nigdy mi się nie znudzi i zawsze gdy tam jadę czuję ten niesamowity dreszczyk emocji, który zwykle się odczuwa robiąc coś po raz pierwszy. Tym razem wspólnie z moją dziewczyną Patrycją postanowiliśmy spędzić tam weekend majowy (przedłużony rzecz jasna). Ona jechała tam po raz pierwszy, ale byłem spokojny o to czy jej się spodoba. Jeszcze nie spotkałem człowieka, który by się nie zachwycił Słowackim Rajem...
W czwartek wyjechaliśmy z Krakowa dość późno, bo ok. 13. Na Zakopiance standardowo korek tuż za Myślenicami, gdzie dwupasmówka zwęża swe gardziołko, a w dodatku prowadzone są niekończące się roboty drogowe, ale o dziwo teraz widać już tego efekty. Dzięki temu po przebrnięciu zatoru szybko dotarliśmy do Lubnia, gdzie skręciliśmy na Mszanę Dln. Do Słowackiego Raju można dotrzeć poprzez różne przejścia graniczne. Tym razem postanowiliśmy jechać przez Niedzicę. Wybór chyba był dobry, bo przez cały czas ruch odbywał się płynnie. Mijając kolejno Spiską Starą Wieś, Spiską Belę i Keżmarok ok. 18 dotarliśmy w końcu do celu podróży, czyli Hrabusic. Jest to wioska położona jakieś 2 km od Słowackiego Raju z naprawdę ogromną bazą noclegową. Można tam jechać ”w ciemno” i kwatery zawsze się znajdą, choć w wakacje pewnie jest więcej turystów.
Moje wrodzone cechy sprawiły, że musieliśmy obejrzeć kilka opcji zanim się na coś zdecydowaliśmy. Padło na dom Romów, którzy stanowią tam chyba z 70 % całej ludności Hrabusic. Cena to 180 koron za nocleg, więc bardzo przyzwoicie. Niestety były jednak i ciemne strony tej decyzji. Fatalny parking. Samochody stały „gęsiego” i gdy ktoś stojący z przodu chciał odjechać powstawało prawdziwe pospolite ruszenie. Druga kwestia to pies, który biegał z łańcuchem tuż przy wejściu. Również sympatyczność naszej gospodyni wydawała się być odwrotnie proporcjonalna do mijającego czasu. Zdruzgotany był również jej mąż, który MŚ w hokeju na lodzie, w tym zwycięski mecz Słowaków z Czechami musiał oglądać w 14” telewizorze (my dostaliśmy ich sypialnię z dużym telewizorem

).
Piątek przywitał nas pięknym słońcem. Pogoda niemal wakacyjna, więc po zjedzeniu śniadania czym prędzej ruszyliśmy na szlak. Samochodem podjechaliśmy na parking w Pili a stamtąd ruszyliśmy do wąwozu Piecky. Bilety do Słowackiego Raju podrożały nieznacznie w stosunku do mojej ostatniej tam wizyty i teraz kosztują 40 koron, ale to naprawdę niewiele mając na uwadze czekające nas atrakcje.
Na początku idzie się po terenie prawie zupełnie płaskim...
... aż po ok. 20 minutach dochodzi się do miejsca gdzie mi osobiście serducho mocniej zabiło. Przypomniały mi się czasy kiedy to łupałem w Ricka Dangerousa na Commodore 64 a potem na Amidze 500. Z tym, że tym razem to nie Rick a ja musiałem pokonać tą drabinę z wszelkimi tego konsekwencjami. Mimo, że w Słowackim Raju przeszedłem juz prawie wszystkie szlaki – z Sokolią Doliną na czele i to „pod prąd”, to takiego „drabińska” ja tam jeszcze nie widziałem. Ta drabina w Pieckach jest „simply the best”

. Myślę, że ma ok. 15 metrów, jest prawie pionowa i jest przytwierdzona do pionowego progu skalnego. Idąc po niej trudno się opędzić od myśli „co by było gdyby...” Ale jakoś udało się. Sprawniej poszło Patrycji. Najtrudniejszy jest moment zejścia z drabiny na próg skalny. Lepiej tutaj nie mieć zawrotu głowy, bo efekt byłby chyba podobny jak na Koziej Przełęczy.
W myśl zasady „co nas nie zabije to nas wzmocni” po przejściu tej drabiny reszta to już przysłowiowa bułka z masłem. Można się już w 100% poświęcić podziwianiu tego wspaniałego cudu natury.
Po przejściu rokliny Piecky udaliśmy się do Kasztoriska. Są tam ruiny starego klasztoru, jest knajpa i ogromna polana, na której można odpocząć przed dalszą trasą. Tam też (zgodnie z przewidywaniami) spotkałem mojego kolegę z pracy. Umówiliśmy się na wieczornego grila i ruszyliśmy zgodnie z planem w dalszą trasę. Przed nami roklina Mały Kysel, a po drodze jeszcze taka krótka, ale bardzo urokliwa „pętelka”. Według mapy przechodzi się ją tylko 25 minut, ale to naprawdę dobrze wykorzystany czas. Choć jest i smutny aspekt wędrowania tym szlakiem – tablica upamiętniająca tragiczną śmierć 20-letniej Słowaczki. Po tamtym wydarzeniu szlak został skrócony i wyeliminowane zostały z niego najtrudniejsze fragmenty. Być może ktoś ma bardziej rozległą wiedzę na ten temat (może kolega Janek uzupełni tutaj nieco mój opis). Oto kilka fotek z tej pętelki.
Jak patrzę na jedną z tych fotek to widzę, że ząb czasu mnie juz trochę nadgryzł i włosy jakby coraz rzadsze

.
Następnie zgodnie z planem przemierzamy wąwóz Mały Kysel. Jest on jednym z krótszych w Słowackim Raju, co nie znaczy, że nie jest godny polecenia.
Potem już klasycznym szlakiem zeszliśmy na parking do Pili. Na kwaterze byliśmy z powrotem ok. 20.
Bawiąc u znajomych na grilu (tutaj ukłony w ich stronę – jadło i napitek pierwsza klasa) snuliśmy plany na kolejny dzień. Jedno tylko nas niepokoiło. Wieczór był trochę zbyt ciepły jak na początek maja... No i stało się. Sobota powitała nas deszczem i to nie przelotnym bynajmniej. W takim przypadku najlepiej zabrać się za zwiedzanie ciekawych miejsc, których na Słowacji nie brakuje. Wybór padł na Lewoczę i Spiskie Podhradie. Oto parę fotek z tych miejsc.
Lewocza...
Spiskie Podhradie
Jeśli na Słowacji pada deszcz to są do wyboru 3 wyjścia: zwiedzanie zamków, wygrzewanie pośladków w gorących źródłach, ewentualnie „załatwienie się”w knajpie. Jeszcze kilka lat temu wybór byłby oczywisty

. Obecnie sprawa taka prosta już nie jest. W każdym razie dnia nie zmarnowaliśmy.
W niedzielę rano znów padało, ale opady były już raczej symboliczne. Zatem po śniadaniu ruszyliśmy ponownie na górski szlak. Tym razem z Podlesoka. Z Hrabusic to raptem jakieś 20 - 30 min. na butach, więc samochód pozostawiliśmy pod domem. Wycieczki po Słowackim Raju po opadach deszczu są trochę niebezpieczne, ale drugi dzień na szlaku był naszym priorytetem. Patrycja miała pewne wątpliwości, ale sukcesywnie, gdy zapuszczaliśmy się w coraz ciekawsze obszary przełomu Hornadu, jej opory w szybkim tempie znikały.
O ile znalazłoby się kilka szlaków na Słowacji nieco podobnych do roklin
w Słowackim Raju (choćby Dolina Prosiecka w Choczańskich Wierchach czy Horne Diery w Małej Fatrze) o tyle Przełom Hornadu jest (jak dla mnie przynajmniej) czymś w 100 % oryginalnym i nie przypominam sobie podobnej trasy w mojej dotychczasowej górskiej „karierze” (naturalnie poza Przełomem Hornadu

). Jest kilka momentów, które mogą wystraszyć osoby z lękiem wysokości, a szczególnie osoby nie umiejące pływać. Perspektywa upadku do Hornadu (rzeka wielkości naszego Dunajca) z kilkunastu czy nawet kilku metrów przyprawia o dreszcze. Skałki, które pokonuje się przy pomocy „stupaczków” są w niektórych miejscach przewieszone, co sprawia, że trzeba się mocno odchylić w stronę rzeki by przejść te fragmenty. Zresztą co tu dużo będę pisał, fotki to lepiej zobrazują, choć ze zrozumiałych względów w „najciekawszych” miejscach zdjęć nie robiliśmy...
Po przejściu emocjonującego odcinka Przełomu Hornadu przed nami znalazła się Klasztorska Roklina, którą dotarliśmy ponownie do Klasztoriska, ale tym razem z zupełnie innej strony. Wąwóz ten jest krótki, bo jego przejście zajmuje niespełna godzinę, ale jak przestało na Słowacki Raj dostarcza wielu wrażeń i emocjonalnych i estetycznych. Oto kilka fotek zrobionych w Klasztorskiej Roklinie...
Następnie obiadek w schronisku (a w zasadzie nasz suchy prowiant wzbogacony o tamtejsze złociste). I niestety pora ruszać w drogę powrotną, bo zrobiło się późno, a rodzinka u której spaliśmy najchętniej pozbyłaby się nas już z rana. Wystawiliśmy ich cierpliwość na dużą próbę. Wracaliśmy już klasycznym szlakiem bez metalowych atrakcji...
jeszcze rzut oka na miejsce, gdzie rozpoczyna się szlak „Przełom Hornadu”
Po wyjściu ze Słowackiego Raju pokazały nam się w całej okazałości Tatry Wysokie (widać m.in. Gerlach, Sławkowski Szczyt i Masyw Łomnicy).
Spoglądamy jeszcze ostatni raz na wzniesienia Słowackiego Raju. Wyglądają naprawdę niepozornie, a w środku to prawdziwy raj dla turystów.
Gospodarze może nie powitali nas chlebem i solą, ale afery większej też nie było. By ich dodatkowo nie denerwować zebraliśmy się szybko i ok. 19:30 byliśmy już w samochodzie w drodze powrotnej. Dojazd do Krakowa zajął nam jakieś 4 godziny. Po drodze mocno padało więc pośpiech nie był wskazany. Wracaliśmy również poprzez przejście graniczne w Niedzicy. Jedyny minus takiego rozwiązania był taki, że już nie udało nam się kupić zestawu alkoholi na Słowacji. Ale spokojnie, niedługo tam wrócimy, a korony nie zginą. Do domu dotarłem koło północy. Dobrze, że wypisałem sobie urlop na poniedziałek

.
Jeżeli ktoś z Was jeszcze nie był w Słowackim Raju to najwyższa pora to nadrobić. Ja mimo iż odwiedzałem to miejsce już kilkakrotnie zawsze wracam tam z radością małego dziecka i z uczuciem mrowienia na plecach. W końcu nieprzypadkowo ktoś je nazwał Rajem – Słowackim Rajem.
Pozdrawiam
Wojtek