22.09.2011 pobudka 5 rano, wyjazd 5.30. Przychodzi sms od Michała, że wstaje…
Spotkanie w Katowicach, zakupy, i jedziemy już razem do Palenicy. Na parkingu zostawiamy auto i dajemy u p up up – reszta dnia popas, nasłuchiwanie ryków jeleni i obserwowanie pięknej mgły…
23.09 śniadanko i ruszamy do góry, cel – Przełęcz Pod Chłopkiem. Idzimy we mgle, widoczność jakieś 30metrów. Postój na batonika i słyszymy głosy lecz postaci nie widać. Pojawia się dwóch „gości” – czołem – siema itd.. wymiana kulturalności

Zgadujemy się, że to zawodnik z forum i jego kolega. Idziemy do góry razem. Wspólnie szczytujemy

Co robić u góry, wracać??
Podsuwamy pomysł na lekki offroad – z przeł.Chłopka w dół na Hińczowy Staw -> Hińczowa Przełęcz – Galerie Cubryńskie – Plecy Minicha – szlakiem do MoKa. Kiedyś robiłem tą trasę ale w drugim kierunku, więc jakaś tam pamięć fotograficzna + nieznaczne flashbacki pewnie pomogą. Chłopaki nie zastanawiają się nawet sekundy. Zejście do Hińczowego super, bo prowadził tam kiedyś zielony szlak.
Pogoda na Słowacji zrobiła się ładna, wyszło nawet słońce i rozwiały się chmury. Pod nosem nucę "welcome to Saint Tropez". Trawersujemy zbocze na prawo, skaczemy jak kozice po kamieniach i osiągamy narożnik stawu. Majkel znajduje okulary. Piargowiskiem do góry i wbijamy się z żleb.
Cyk - cyk, mijamy punkty zjazdowe z dyneemy i po jakimś czasie jesteśmy na Hińczowej Przełęczy. Znajduję rękawicę. Widok na polską stronę do dupy. Jakieś 30m, nie napawa to optymizmem, na ale nie ma wyjścia, trzeba schodzić bo wieje strasznie.
Żlebem w dół, wychodzimy ze żlebu na lewo, i idziemy spokojnie po rumowisku. Drogę wyznaczają nam kopczyki. My tu gadu-gadu a kopczyki zniknęły. Szukamy ich. Kompletne mleko, nic nie widać, ale słychać jakieś głosy. Idziemy na czuja, ale pod nogami skończył się grunt lufa w dół, czyli co najmniej 20m, bo taka widoczność. O fak, ale głosy słychać, więc się krzyczymy/pytamy - gdzie jesteście - głosy: na spirali (droga na Mnicha). O ku…wa gdzie my jestemy??
Cofamy się up w poszukiwaniu kopczyków , nie ma nic. Trawersujemy po jakiś skalnych półkach. Nagle dochodzimy do pięknego żlebu z założonym punktem zjazdowym. Głosujemy co robimy : remis - dwóch chce zejść, dwóch chce szukać dalej. Ide na górke obok (która później okazała się najprawdopodobniej Zwornikową Turnią 1962m), prawo lufa, lewo lufa, fak jesteśmy w czarnej dupie. Widoczność jakieś 10metrów. Mapy, główkowanie, ale nic nie wymyślimy. Nerwy, adrenalina itp. Powoli robi się szarówka, mgła potęguje te odczucie. Zimno i mokro. Dzwonimy po specjalistów, memory fajf i już wiemy co mamy robić. Trawersować i kierować się jakieś 100m up. Tak też robimy i nagle CUD - chmury się rozeszły na jakieś 20minut, widoczność 200 metrów. I jest ścieżka! Jest kopczyk! Krzycze z radości text dodający zapału i otuchy "Beata ty suko" Banan na twarzy

mamy ścieżkę, mamy kopczyk, ponownie jak kozice zapier…amy do niej. Ustawiamy kopczyki jak by znowu coś nawaliło. Pilnujemy ścieżki jak wody w Sudanie. Trawers pod białymi płytami, zakosy up i już widzimy plecy Mnicha. Można powiedzieć że jesteśmy w domu. Dochodzimy do szlaku na Wrota Ch. Czołówki na głowe, bo ciemno się robi i marsz do MoKa. Nie nucę już Saint Tropez, tylko "na rozstaju dróg gdzie przydrożny kopczyk stał". W MoKu cieszę się do kotleta, chłopaki szczęśliwe, Żywiec nam w tym zdecydowanie pomaga... Towarzysze zostają na noc, zawijają się z rana.
A ja z Michałem ok. 9.30 ruszam dupsko na Rysy, czyli tatrzański klasyk w sezonie, co widać na załączonym foto.
Panowie - Michał, Janusz i Adam - dziękuje wam bardzo z mega przygodę. Do następnego razu!