Daawno nic nie pisałem, a trochę się chodziło w końcu, więc może dzisiejszą wycieczkę...
Plan był taki, żeby zrobić
to. Już od dawna w sumie, ale zawsze coś wypadało. Niedawno okazało się dość niespodziewanie, że weekend będę miał wolny, a wróżki i guślarki zapowiadają w Tatrach pogodę nienajgorszą na niedzielę... długo się nie zastanawiałem. Spakowałem plecak , nastawiłem budzik i siebie psychicznie na wczesne zwleczenie się z wyra - jak się okazało to drugie nastawienie nie było dość mocne, gdyby nie rodzicielka nigdzie bym był nie pojechał, bom zaspał. Jeszcze tylko małe turbulencje z autobusem (nie macie pojęcia, jak ciężko dostać się wcześnie w niedzielę do Zakopanego mieszkając ZA Krakowem) i wreszcie góry... pogoda może i niezła, ale stricte nad górami jakaś wielgachna chmura musiała oczywiście wziąć się i zawisnąć. Trudno. Jakoś to będzie. Ruszam Boczaniem, zaznajamiam się z dwoma... góralami, później śniadanko w schronisku i dalejże, w stronę Dolinki Koziej. Górale mówili, że będzie ładnie, a jest zmiennie... to się odsłania, to się zasłania. No ale idę.
Co mnie w ogóle uderzyło, to mała ilość ludzi. Niby długi weekend, to tamto, a na szlakach puchy. No cóż, pewnie mało komu chce się podróżować taką porą (ni to zima, ni to lato) a klapkowicze ośnieżone (mimo wszystko) szczyty omijają, koncentrując się na biednym Kasprowym? Pewnie tak. Ale mi się podoba, fajne takie puchy, na Granatach spotkałem jeno 4 osoby. Mistycyzm panie, mistycyzm!
No ale do rzeczy. Docieram do Koziej Dolinki i krytycznym wzrokiem obrzucam ponure zerwy Granatów
Gdzie to curva? Na zdjęciu jakoś inaczej wyglądało... siadam, ubieram stuptuty, przyglądam się dokładniej... no chyba tu
Idę trochę na czuja, choć w sumie śladów trochę jest, a i letni szlak gdzieś tam wyziera, paradoksalnie, im wyżej, tym bardziej. Pnę się do góry, trochę po szlaku, trochę nie po szlaku, proszę mnie nie piętnować, bom stąpał ostrożnie, z należytą czcią
W końcu jest - Zadni Granat. Super. Tylko zastanawiam się, po jaką cholerę ja raki i czekan taszczę ze sobą, śniegu tyle co brudu za paznokciem. Siedzę, kontempluję (głównie białe mleczko, które wylało się było z Koziej Dolinki) i myślę, co dalej. W sumie od początku był plan, żeby zaatakować Pośredni, a jak puści to i dalej. No chyba puści, skoro śniegu nie ma...
Troczę kijki do plecaka i ruszam dalej.
Po chwili docieram do miejsca, między Zadnim a Pośrednim, gdzie idzie się dość wąską ścieżką nad przepaścią, później należy pokonać mały kominek i dalej już prosto ścieżką na Pośredni. Kłopot w tym, że zarówno sam kominek, jak i ścieżka zawalone są stromym śniegiem. Podchodzę niepewnie, wyciągam czekan, próbuję - ni chu chu! Dobrze mówili bodaj
! i
Luka, że z takiego śniegu to zerowy pożytek. Czekan w ogóle nie "trzyma", próbuję jeszcze zrobić stopień i obciążyć, ale ucieka mi spod nogi i małą deską (tak na 20 cm szerokości) leci w dół. Nieee, ja jednak podziękuję.
O, to:
Jakiś tam ślad niby jest. Może stary, a może ja cuduję, ale przejść po tym się boję. No to co, zawracać? Ileż tego śniegu jest, kilka metrów, a dalej już Pośredni Granat...
Mój dziadek mawia w takich sytuacjach: nie kijem go, to pałą! Wychodzę po kamolcach do góry, na grań. Może tam się uda? Patrzę na drugą stronę... chyba by się dało. Teren jak dla mnie trudny, najpierw "przewijam" się na takim jakby rogu, później po trawce, jeszcze w dół dwa razy trudniejsze miejsca... ufff, jestem na ścieżce. Skoczyła adrenalina, nie powiem, choć to raczej moje nastawienie niż rzeczywista trudność. Wychodzę ucieszony na Pośredni i już się zastanawiam, czy, a jeśli tak, to jak, wracać
Robi się mgła, ale pogoda dziś zmienna, więc postanawiam usiąść i przeczekać. Czekam, czekam, już się prawie decyduje na powrót gdy nagle odwracam się w stronę Skrajnego i co widzę... mgła się rozwiewa
Jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy
Szybo liczę czas i i le zająłby ewentualny powrót tą samą drogą, gdyby szlak żółty był nieprezjezdny. Wynik obliczeń kwituję głośno wyjątkowo nieetosowym i niemistycznym "i ch*j, idziemy". ;P Zbieram się i atakuję.
Idzie się dobrze, no i co ważniejsze - samemu. Zero ludzi, bajka. W pewnym momencie docieram do płata śniegu, tak samo chu**wego, jak poprzedni. Staję i oczywiście noga mi wyjeżdża, z trudem łapię równowagę. Brrr. skręcam w bok na skałki.
Po chwili klamra, krok nad Złowieszczą Przepaścią i znów biało na drodze... o nie panie Śniegu, nie ma głupich! Trzeci raz się nie dam nabrać. Omijam po skałach i po chwili jestem na Skrajnym Granacie. Morda mi się cieszy. Plan zrealizowany w 100%
Zostało jeszcze zejście... żółty nie wygląda źle, choć tego pieprzonego, wyjeżdżającego śniegu też jest sporo. Omijam bokiem, trochę się stresuję, bo chwilami gubię ścieżkę z oczu, ale jakoś schodzę na dół. Po przecięciu żlebu spotykam stadko kozic, jedna stoi może z 10 metrów ode mnie... nic się skubane nie boją. Ale to chyba dobrze.
Usatysfakcjonowany wracam do domu, zajadając chipsy i popijając Żuberkiem
PS
Jakość fotek marna, bo robione aparatem :/