Dzięki! Pisząc relacje czy to ze startów w zawodach czy właśnie wyjazdów w góry staram się, żeby tekst miał duszę, a nie był tylko suchym przedstawieniem faktów. Poniżej część druga i niestety ostatnia...
--------------------------------------------------------
Dzień 3
Pogoda znów zaczęła kaprysić, a to popadało, a to posiąpiło. Sucho bynajmniej nie było. O dziwo, dość łatwo przyszło mi wtoczenie się na Magurę w Magurskim Parku Narodowym. Poprzedniego dnia na mapie wydawało mi się, że będzie ciężej. Fakt, przy podejściu na Kolanin wylałem trochę potu. Zanim dotarłem do bacówki w Bartnem przyszło mi zmierzyć się z błotnistą breją, tzn. drogą do Bartna. Myślałem, że się popłaczę, pełno wody, błota na całej szerokości drogi. Suche buty i skarpety były tylko nikłym wspomnieniem. Psycha też nieco podupadła, bo do cholery czy ja przyjechałem tutaj łazić po jakichś mokrych łąkach i kałużach?! To miał być aktywny odpoczynek, tak czy nie?! Świat stał się jeszcze bardziej szary i ponury, padał deszcz i było okropnie brzydko i dekadencko. W dodatku zaczęły dokuczać mi odciski. Przyjemny stan bycia w drodze zastąpiła niechęć, a raczej chęć jak najszybszego znalezienia się w domu.
motyla noga... mać, pomyślałem, znowu się poddam? Przez całą drogę kalkulowałem sobie czy dam radę przejść te 200km w 5 dni. Aż mi głupio o tym pisać, bo cały czas też miałem w pamięci wyczyn Piotrka Kłosowicza
obejście Głównego Szlaku Beskidzkiegoobejście Głównego Szlaku Beskidzkiego w niespełna tydzień. Moja próba była więc strasznie mało ambitna, nawet nie połowa tego co zrobił Piotrek w prawie tyle co jemu zajęło zrobienie całego GSB. Oczywiście brałem poprawkę na to, że nie przyjechałem tu bić rekordów, a jeno turystycznie, że pogoda była do dupy, nie miałem kijków, a za to ciężkie buty i przyciężkawy plecak, bla bla bla... Cała litania, co? Ale mimo to byłem rozczarowany, byłem pewien, że pójdzie mi dużo łatwiej. A teraz, jeszcze na dodatek chciałem zrezygnować.
Pomyślałem, o nie stary, tym razem nie poddasz się, zaciskaj zęby i
zapierdalaj, jeśli nie do Krościenka to przynajmniej do Krynicy! W Wołowcu zatrzymałem się przy jakiejś szopie i przycupnąłem pod daszkiem na chwilę odpoczynku. Skończyło mi się normalne żarcie, a czekolady miałem serdecznie dość. Chińską zupkę, która zapodziała mi się gdzieś na dnie plecaka pochłonąłem niemalże w opakowaniu. Zmieniłem skarpety i chcąc nie chcąc ruszyłem dalej.
Najgorsze zawsze jest ruszyć po przerwie, zawsze wtedy gdy stopy pokryły się już odciskami. Bo mięśniowo czułem się ok. Na mapce droga prezentowała się przyjemnie, w rzeczywistości trafiłem na Morze Błota. Klap, klap. Taki dźwięk wydawały moje podeszwy stóp kiedy odrywałem buty od ziemi. Uczucie z serii tych niebanalnych. Na domiar złego szlak trafił szlag, pogłębiając tylko moją frustrację. Pieknie, motyla noga, pieknie. Ładne wczasy sobie zafundowałem. Zgubiłem szlak, na szczęście szybkensem sobie to uświadomiłem (w końcu nawiguje się, no nie?

). Pomyślałem, że skoro i tak musiałem odbić nieco na północ w kierunku wioski, żeby zrobić zapasy w miejscowym sklepie to nie ma problemu. Nawet jeśli ta droga idzie w górę, a nie w dół jak szlak. Ten fakt akurat przemawiał zresztą na korzyść drogi.
Jak się domyślacie w wiosce sklepu nie odnalazłem. Tak po prostu, na mapie był a we wiosce nie, może jakiś sezonowy? Cofnąłem się w kierunku szlaku, nawet nie tak bardzo zły, jaki powinienem być, w końcy to tylko kilkadziesiąt minut w plecy. Zacząłem podchodzić pod górę i stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Kryzys minął. Jako tako mogłem się przemieszczać. Zrobiło się nawet całkiem sympatycznie. W Zdyni zrobiłem wreszcie zakupy, cola i parówki, absolutny hit wyjazdu

. Niesiony tą energią żwawo „popędziłem” naprzód.
Znowu stało się coś dziwnego. Choć to nie był jeden moment, raczej proces. Takie przystosowanie się do warunków, do pewnego schematu. Miałem takie odczucie, że mógłbym tak sobie wędrować bez końca. Wtopiłem się w krajobraz, tak jakbym był jednym z trybików tej wielkiej maszyny zwanej Naturą. Do tej pory się miotałem, szukałem swojego miejsca, rytmu, a teraz nagle jest. Pstryk i jest, chociaż przecież musiałem pobyć tu 3 dni, żeby mi się udało osiągnąć ten stan. Szukałem samotności w górach i tutaj w Beskidzie Niskim ją znalazłem. Przez cały pobyt nie spotkałem ani jednego turysty z plecakiem! Czułem się jakbym tylko ja sam jeden był panem Niskiego na tych kilka dni. Jakaś taka aura samotności, nostalgii i braku nadziei unosi się nad tym miejscem. W pewnym sensie bardzo pociągająca. To było chyba około 17, jakaś wieś, na pewno bardzo ciemno, pustki, gdzieniegdzie palą się światła, a przecież gdzieś tam jest życie. Poczułem się bardzo samotny, tu na „końcu świata”. Ale przecież m. in. o to właśnie chodzi, o dotknięcie pustki. Przejrzenie siebie na wylot. Dotarcie tam gdzie na codzień nie mamy dostępu. A wszystko to gdzieś pomiędzy zwyczajnym i wulgarnym
zapierdalaniem przed siebie...
Cmentarz wojenny na Rotundzie zupełnie mnie oczarował. Magia. O to i Beskid Niski, z całym tym bagażem historii. Ta nostalgia, która niepostrzeżenie ogarnia człowieka, który osmielił się zawędrować w zapomniane rejony. Podejście na Kozie Żebro przypomniało mi nieco moją wspinaczkę 3 lata temu na Chryszczatą, również w deszczu. Od drzewa ze znaczkiem szlaku do drzewa i jestem na górze. Później w dół dolinką w kierunku Hańczowej Chciałem napierać dalej, ale stopy już mam mocno styrane, poza tym nie byłem pewien czy tam gdzieś dalej znajdę nocleg a tu okazało się, że mam gdzie spać. Śpię kiepsko, w pokoju jest zimno a mnie w dodatku męczy cały ten uciążliwy bagaż, z którym atakuje nas przeziębienie. Wychodzi nocleg w szałasie.
Dzień 4
Pobudka o 5 i ruszam na ostatni odcinek mojej wędrówki, do Krynicy Zdró mam jakieś 21 kilometrów. Gdzieś tam czai się jeszcze myśl, żeby może spróbować dojść do Krościenka, zwłaszcza, że Sądeckiwydaje się łatwiejszy do maszerowania, sporo napierania granią. Pierwsze kilometry jednak wybijają mi ten pomysł z głowy. Tempo utrzymuje spacerowe, odciski nie pozwalają na szybszy marsz. Każdego ranka budziłem się z nadzieją, że uda mi się zobaczyć piękny wschód słońca. Tym razem moje modły prawie zostały wysłuchane. Niebo słabo bo słabo ale jednak uśmiecha się do mnie kolorowo. Szkoda, że baterie w aparacie mi padły...
Po paru godzinach słońce zaczyna przyjemnie grzać, całkiem mocno jak na listopad. Wolnym krokiem przemieszczam się w kierunku mety i zastanawiam się czy w Mochnaczce jednak nie wsiąść w autobus i odpuścić. Męczę się. Tak chyba nie wyglądają turystyczne wyjazdy? Przecież przyjechałem tu podładować akumulatory! A w tym momencie czuje się całkiem zajechany! Schodzę pogodzony z myślą, że nie dokończę wędrówki, ale we wsi okazuje się, że ktoś zerwał tablicę z odjazdami autobusów. Działam jak automat i ruszam dalej. Tak po prostu. Nawet, powiedziałbym z uczuciem ulgi, że jednak dokończę to co zacząłem.
Szlak prowadzi gdzieś przez łąkę, dalej skrajem lasu... Oznaczony jest fatalnie uderzam więc na skuchę, słońce praży niemożliwie. Zgrzany jestem strasznie, czuję się jakby to był lipiec a nie listopad. Słońce strasznie mnie zamula, trawers tej łąki i w ogóle moja wędrówka zaczyna wydawać mi się absurdalna aż do bólu. Dlaczego jest tak ciepło skoro powinno być tak zimno? Wreszcie opuszczam te nierealną miejsce i zagłębiam się w przyjemnie chłodny las. Melduję się na Huzarach i już więcej nie będzie w górę, już tylko w dół, do samej Krynicy...
--------------------------------------------
Tatry są przepiękne! Bieszczady cudowne! Ale.. Ale ten niepozorny Beskid Niski ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się tam wracać. Znów spotkać wszechobecną pustkę i poczuć na sobie dotyk nostalgii za czymś czego już nie ma. Ech, trzeba będzie wrócić tam czym prędzej!