Jadę PolskimBusem do Zakopanego. Z kilkanaście km za Warszawą autobus się zatrzymuje, na górę wchodzi kierowca i mówi: no to zakładamy wszyscy buty! Pomyślałam, że zepsuł się autobus i będziemy się przesiadać do innego, ale chodziło o coś całkiem innego... kierowca zaczął się skarżyć, że droga długa, wszystko spływa do niego i on nie może w takich warunkach pracować... Ciekawe, jak sobie poradzi w znacznie "straszniejszej" drodze powrotnej
Chyba jednak źle zdefiniował główne “źródło” – według mnie tkwiło ono w kilku przepitych, parujących wszystkimi porami przetrawioną wódą ciałach. (Gdy już wracałam, w poczekalni zwalił się na podłogę podobnie "pachnący" wspinacz, ale szczęśliwie dla mnie odpłynął w krakowskim autobusie.)
Jeśli chodzi o zapachy, to wybieram górskie buty przed pijanym osobnikiem, ale też nieoczekiwanie lepiej zniosę w autobusie wódczane odory niż ostre perfumy, które wwiercają mi się w mózg niczym maszyna do borowania w zęba. Między wódą i perfumami wstawię jeszcze dźwięk - resztki muzyki dobywające się z czyiś słuchawek (to akurat łatwo zniwelować, zakładając własne, mam je więc zawsze). Czyli kolejność jest taka: buty, wóda, resztki muzyki ze słuchawek i najgorsze - ostre, mocne perfumy.