Cześć Wam
Chciałam się gdzieś przywitać i jeżeli istnieje do tego celu specjalna zakładka, a ja jej nie znalazłam, to nie mścijcie się okrutnie... W tym roku wyskoczyliśmy na Czerwone Wierchy - może nie było to najmądrzejsze, bo pierwszy raz w życiu tam i to w takie topnienie, jakie było 13-ego kwietnia w piątek... Mieliśmy wejść z Kir na Ciemniak i jeżeli będzie późno, to wracać z powrotem tam, skąd przyszliśmy. A jeśli nie będzie późno - to przez Małołączniak zejść niebieskim (Kobylarz) do zaparkowanego w Kirach samochodu. Problem, jak się okazało trochę za późno, wynikł z faktu, że nie byliśmy w stanie stwierdzić, co Ciemniakiem jest, a co nie... rozpieszczeni Beskidami i cywilizowanymi szlakami, oczekiwaliśmy tabliczek na tak dumnych dla nas wysokościach oscylujących wokół 2000m.n.p.m... Tymczasem nie pojawiły się ani tabliczki, ani kijki, szliśmy zatem po prostu grzbietem, z pewnym niepokojem zerkając na nawisy po lewej, wydające z siebie niepokojące "ssss..." i kapiące w kocioł topniejącym śniegiem. Na Małołączniaku nie mieliśmy już ani kropli niczego do picia (pół litra herbaty i jakiś litr wody na dwie osoby, do rozdysponowania w - jak się okazało - 14 godzin, to trochę niewiele...). Śnieg smakuje... stęchło, ale pod koniec dnia i to było niezłe. Deptaliśmy parując w trykotkach; dopiero fakt, że śnieg w butelce po wodzie nie chce się od paru godzin rozpuścić, dał do myślenia. Niebieski szlak (na Małołączniaku wreszcie pojawił się jakiś kijek!) sprowadził nas odciskami butów nad przepaść, nad którą -skręciwszy w lewo - zaczęliśmy szukać Kobylarza i zejścia w dół... Buciory tych, co podążali przed nami, zeszły żlebem w dół, ale tu już włączyła się lampka awaryjna... Nie - do żlebu, za Chiny Ludowe! Odwrót znad przepaści i decyzja - wracamy na Małołączniaka... Wąż, który tuż przed zachodem wygrzewał się jeszcze na pierwszej tego roku trawie nad żlebem, dodał smaczku klimatowi rodzącego się strachu... Zejść do Małej Łąki? Nie znamy tego przejścia. Na Giewoncie byliśmy jesienią... więc tam. W całkowitych ciemnościach (ok.21:00) na Kopie Kondrackiej spożyliśmy ukraińską chałwę, która poza latarką (plus zapas baterii) i kiepską, ale bądź-co-bądź mapą oraz ciepłymi ubraniami okazała się być hitem wycieczki i zeszliśmy na Przełęcz. Trawersując stoki Giewontu dowlekliśmy się do schroniska na Kondratowej, gdzie powitała nas Pani Prowadząca rozkosznym pytaniem: "A Siwej nie spotkaliście?... Bo turyści uciekali w popłochu!" Jak się później okazało (już w ciepłym pensjonacie...), mój towarzysz widział duże pluszowe ślady na zejściu z Giewontu, ale nie chciał straszyć. Taxi podwiozła nas do Kir i już o 1:30 zakończyliśmy naszą umiarkowanie odpowiedzialną, ale szczęśliwą na szczęście wycieczkę. Co najgorsze (?), nie ostudziła ona zapałów. Teraz dopiero, po tej słonej lekcji pokory, Tatry zaintrygowały, zafascynowały, podekscytowały i z pełnym szacunkiem (dopiero po tym, jak dostaliśmy w d...) wrócimy tam latem. Zatem - żeby nie było off-topic
: Kiry - Ciemniak - Małołączniak (wraz z zejściem i wejściem, jak powyżej) - Kopa Kondracka - Przełęcz Kondracka - Kondratowa - Kuźnice... i to wszystko całkiem niechcący.