(...)26 sierpnia to czas kiedy na naszym wyjeździe ma się odbyć pierwsze wejście na czterotysięcznik. Oprócz Bartka każdy w swoim życiu już wszedł na jakiś czterotysięcznik. W śród nas rekordzistą jest Majer, który ma już pokaźną kolekcję tych szczytów. Ja raczej nie kolekcjonuję żadnych koron koronek i innych durnych rekordów.
Dla mnie najważniejsze jest przebywanie w tych górach. Uwielbiam zwiedzać alpejskie miejscowości. Strasznie podoba mi się porządek jaki tu panuje. Nawet teraz gdy jesteśmy w górskiej miejscowości jest tu wyjątkowy spokój. Za kilka dni pójdziemy z Majerem i Bogusiem przespacerować się po takiej właśnie wiosce. Ale nie wybiegając zbytnio do przodu cofnę się do tyłu.
A raczej do pierwszej nocy, którą spędziłem na campingu. W nocy zalało mi telefon co sprawiło, że już pierwszego dnia zostałem całkowicie odcięty od mediów.
Nie wiem jakim cudem ale szlag trafił baterię w telefonie. Było to w poniedziałek a dopiero w czwartek udało mi się skontaktować z najbliższymi i powiadomić ich, że u mnie wszystko jest w porządku. Oczywiście nie obyło się bez emocji nocnych. Wracam do drugiej nocy którą spędziliśmy powyżej schroniska. Przez pół nocy pada deszcz. Nie był to może jakiś straszny opad ale na tyle mocny, że znowu w namiocie mamy pełno wody. No motyla noga mać tego już za wiele. Namiot który kosztuje ok 700 dollars americanos jest namiotem wodociągowym.
Ten . zamiast nas chronić przed deszczem zasysa wszystko co mokre z okolicy. Była też druga teoria, która brzmiała w ten sposób, że to kierownik polewa nasz namiot wodą z wiadra bo oczom jego zdzierżyć nie może tak profesjonalny widok. Teza ta jednak padła gdyż obudziliśmy się w nocy a on chrapał jak suseł. Spoglądamy na okolicę. Na dole mgła a u góry jakby przejaśnienia. Tak właśnie od dziś wedle miejscowej prognozy do końca naszego wyjazdu ma być piękna słoneczna pogoda.
I tak też faktycznie było. Pełnia w nocy a w dzień słońce. Osobiście strasznie kocham ciepło. Kiedyś tam pisane mi będzie zostać Włochem. Aby nim zostać trzeba być bardzo przystojnym i bogatym. To pierwsze już spełniam nad drugim kuźwa muszę popracować byle nie 80 godzin tygodniowo. Winniczka ,10 hektarowa działka z winogronami oraz domek na wzgórzu ot więcej mi nic nie potrzeba.
Ale ja tu gadu gadu a trzeba Wam wiedzieć, że jeśli miejscowe pogodynki mówią, że w noc przed lub tej nocy spadnie w górach pół metra śniegu to tak motyla noga będzie. A nie eeeetttaaam ... się znają na pewno śnieg nie spadnie. Wychodzimy o 5:11 rano. Jest ciemno a dodatkowo mgła potęguje wrażenie, że czujemy się jak ten koń co go mgła na Niwie udusiła.
Z nogi na nogę zdobywany wysokość. Start jest z wysokości 2830 m npm. Po około 3 godzinach naszym oczom ukazuje się wspaniały widok na okoliczne szczyty.
W końcu moje oczy odpoczywają. W ruch idą aparaty bo po tak długim okresie nie bycia w górach migawka aparatu spragniona jest takich widoków.
Po ok 4,5 godzinach pokonujemy ok 50 metrową skalną ścianę, która wyprowadza nas na lodowiec. Nie jest trudno ale za pierona nie będę tędy schodził gdyby do tego doszło. Na początku lodowca spotykamy inne zespoły. Chyba to jakieś Niemcy były. Przynajmniej tak nam się wydawało. A w śród nich był jeden z Gliwic. Zapewne Polak choć gadał w ichniejszemu z nimi. Gościnność z Polska nakazuje puścić przodem zespół, który pierwszy zameldował się pod lodowcem. Tak też robimy. My natomiast spokojnie wiążemy się w czteroosobowy pociąg.
Pierwszy idę ja następnie Majer, Boguś i na końcu Bartek. Sam optowałem za takim układem gdyż nie lubię jak mi się lina majta wokół nóg. Ale też nie lubię wdupić się do szczeliny a mam naprawdę wielkie szanse na to gdyż co chwile mijamy rozmieszczone na lodowcu te ziejące chłodem dziury. Niemcy potem Polacy tak wygląda eksploracja lodowca.
Tak wyglądała do czasu bo te ciule Niemcy tak zwalniają, że po około 1/3 dystansu wyprzedzamy ich i już samodzielnie idziemy jako pierwszy zespół. Słońce grzeje niemiłosiernie. A ze słońcem to ja mam wynik 0-1. W tamtym roku strasznie gwiazdorzyłem. Nie smarowałem się kremem w wyniku czego spaliło mi łep niemiłosiernie. Wargi, kinol i uszy zeskwarzyło mi do tego stopnia, że nie mogłem się dotknąć. Wtedy to zaraz po przyjeździe zaopatrzyłem się w odpowiednie filtry z odpowiednim faktorem. Dodatkowo kominiarka non stop na głowie.
Ale, że dupa ze mnie i nie o wszystkim pamiętam w połowie drogi okazało się że zostawiłem w pierwszy większym plecaku okulary.
Obsrałem się strachem. No bo na tej wysokości bez okularów nie mam najmniejszych szans na poruszanie się po lodowcu nie mówiąc już o ataku na szczyt. Toż oślepnę po godzinie marszu. Ktoś proponuje abym w buffie zrobił sobie dziurki na oczy. Myślę sobie no motyla noga pięknie pójdę jak jakiś popapraniec. I wtedy Bartek oznajmia ze swoim spokojem, że ma gogle narciarskie.
W tym samym momencie Boguś mówi, że też ma gogle. Noż propozycje sypią się z każdej strony. Wybieram gogle od Bogdana. Są to gogle z żółtymi szybkami. No cóż na powrocie muszę się przeprosić z goglami Bartka gdyż w tych żółtych już mnie szlag trafia od słońca. Oczy pieką niemiłosiernie.
Ale generalnie obiecałem sobie, że nie będę się na nic użalał choćby nie wiem co. Dodatkowo nie zabrałem ze sobą skarpet zimowych tylko idę w takich za 3,5 PLN z decathlonu. Buty korzystając z okazji ... mi pięty wyśmienicie. Wracamy na lodowiec. Z każdą chwilą zbliżamy się do przełęczy Mischabeljoch.
To właśnie na niej jest schron z którego pewnie skorzystają Niemcy. My dochodząc do niej jesteśmy już mocno zjebani. Idziemy już prawie 6 godzin i jesteśmy na wysokości ok. 3780 m npm. Dla mnie zawsze pierwsza wysokość daje się mocno we znaki.
Głowa chce się oderwać od reszty ciała. Oczywiście nie pozwalam jej na to. Spoglądamy na grań wyprowadzającą na Alphubel.
Tak jak pogodni pogodynki wspomnieli na grani jest pełno śniega. Wiążemy się w dwójki. Majer z Bartkiem a ja z Bogusiem. Najpierw idą oni. Po kilkunastu metrach postanawiamy teraz my poprowadzić. Pokonuję kilkanaście metrów. Dochodzę do takiej połogiej płyty. I na tej płycie czuję że jestem w dużej dupie.
Oznacza to że mogę przejść tą płytę ale zesram się ze strachu. Albo mogę się wycofać. Przypomina mi się wcześniejsza wyprawa gdzie też wchodziłem na Blanszeta bez asekuracji. Spoglądam na prawo i lewo noż motyla noga najnormalniej się boję. Już idziemy ponad siedem godzin i jeśli zdecydujemy się na asekurację na sztywno to będziemy szli do usranej śmierci.
Zwłaszcza że ślady prowadziły do przełęczy a potem wiatr wszystko pięknie pozamiatał. Wycofuję się i na przód wychodzi Boguś. Zakłada jeden przelot i próbuję podciągnąć się na nogach. Jeśli poleci nie utrzymam go ponieważ moje stanowisko nadaję się tylko i wyłącznie do pokazywania w kabarecie. Po krótkiej naradzie i ochłonięciu postanawiamy zawrócić.
Uważam, że to była jedyna słuszna decyzja. Dostaliśmy porządnego pstryczka w nos. No cóż mamy jeszcze dwa inne cele. Tylko, że dużo trudniejsze i jeśli tam są również takie warunki to raczej mamy nikłe szanse na powodzenie. Po dziewięciu godzinach dochodzimy do tej posranej ściany skalnej, którą wychodziliśmy. Ja nie mam najmniejszej ochoty na schodzenie nią. Tak mi się wydaje, że reszta zespołu ma takie samo zdanie. Szybko sklecam z kilku pętli jedną dużą i rach ciach zakładamy stanowisko zjazdowe. Po kilkunastu minutach jesteśmy pod moreną cali i szczęśliwi.
Teraz dopiero otwiera nam się widok na całą dolinę. motyla noga jakie to hektary. Jest to przepiękna dolina. Teraz tylko w dół choć będzie jeden krótki podejściowy odcinek. Ten właśnie kawałek rano sprawił nam wiele trudności a to dlatego że skały były strasznie oblodzone. Każdy krok musiał być starannie przemyślany aby się nie wpieprzyć w kłopoty. O 15:28 postanawiam trochę odpocząć i cykam kilka zdjęć moim ulubionym gadżetom kawowym które zabrałem I tak jest kawa Kenya z palarni Gregorio. W tych okolicznościach smakuje wyśmienicie. Nie udało mi się jej wnieść wysoko ale za to odwdzięczyła mi się wspaniałym smakiem. Może następnych razem się uda.
Po 11 godzinach jesteśmy w niesamowitym miejscu. Na myśl przychodzi nam że to może jakiś cmentarzyk. A tak naprawdę to ciekawie poustawiane kamerdolce. Po ok 13 godzinach dochodzimy do namiotów. Nie ma co gadać zjebani jesteśmy jak koń po westernie. Z ciekawości otwieram namiot aby sprawdzić czy śpiwór jest suchy.
Noż krew zaleje w namiocie pełno wody. Nie no tego już za dużo. Deklaruje, że już więcej w tym francowatym wodociągowym namiocie nie zamieszkam. Wyciągam wszystko na zewnątrz czyli maty i śpiwory. Jest tak ciepło, że wszystkie te rzeczy schną w oka mgnieniu. Po chwili dochodzi Boguś z Bartkiem. Wszyscy mamy kwaśne miny. Nic tak nie boli jak porażka w pierwszym rozdaniu.
Ale od czego mamy kierownika. Później okaże się, że to dzięki niemu i połowicznie nieporozumieniu moim z Bogusiem obierzemy dwa cele które dadzą nadzieję na sukces. Spakowani schodzimy do samochodu. Teraz już schodzimy drogą przeznaczoną dla obsługi schroniska.
Prawdopodobnie to tędy jeździ samochód z prowiantem. Plecak mam strasznie ciężki niemiłosierni wrzyna mi się w barki. Oprócz kawowych pierdół niosę też linę. Boguś jako mój partner od liny ma też nie lepiej. Niesie ten motyla noga wodociągowy namiot. Nawet nie pytam się go czy ma ciężki plecak bo na to pytanie należało by odpowiedzieć „weś zdupcaj”.
Nie wiem jak to się stało ale dochodzę do Bartka i właśnie on wpada na wspaniały pomysł iż pójdzie do zagrody z krowami tuż obok naszego parkingu i kupi od miejscowych mleko. I tak też zrobił. Okazało się dodatkowo że pracują tam trzej Polacy przy dojeniu wypasaniu i pieron wie co jeszcze związanego z krowami.
Bartek kupił litr mleka miałem nadzieje, że jako krajan dostanie coś gratis nic bardziej mylnego. Widzę że płaci za ten specyfik i nawet nie chcę wiedzieć ile ten ciul Go za to skroił. Pakujemy się do auta i wtedy spostrzegam, że nie ma moich butów. Ktoś najnormalniej bezczelnie mi je ....
Szwajcaria, góry i ktoś kradnie manfredowi buty. No pysznie. W dzień chodzę w klapkach i jest ciepło. Rano gdy wstaję a 6:30 bo to moja pobudka jest mi cholernie zimno w kulasy. Do tego rosa na trawie powoduje że mały spacer po trawce powoduje iż zaraz klapki mam całe mokre. I tak do końca wyjazdu. Niech cię szlag trafi dziadu albo nie nich ci grzybica opanuje wszystkie paznokcie a racie powykręca na wszystkie strony. Wracamy do Randy na camping. Majer wychodzi z propozycją że możemy rozbić jego namiot. W końcu jest nadzieja na suchy nocleg(…)
https://vimeo.com/139731177