semow napisał(a):
Pojawiła się niedawno chyba dość dobrze pasująca do tego pytania książka
Fragment książki Moniki Witkowskiej "Everest. Góra Gór":
Cytuj:
"Wystartowaliśmy z obozu IV, czyli z Przełęczy Południowej (7900 m) około dwudziestej pierwszej. Teraz jest taki właśnie trend – wspinaczka nocą, kiedy wprawdzie temperatury są niższe niż za dnia, za to nie ma wyziębiającego wiatru (albo jest mniejszy). Poza tym, co ważne, ma się rezerwę czasową, pozwalającą na powrót do namiotu, kiedy jest jeszcze widno. Jeśli wszystko idzie dobrze, jest się w obozie w pierwszej części dnia, unikając zmian pogodowych w kapryśne i zwykle bardzo wietrzne popołudnia.
Nie wiem czy to stres, ale początkowo wszystko szło nie tak. Scott dostał biegunki (mimo wcześniejszych dyskusji ostatecznie żadnych leków "zapierających" nikt z nas nie brał), ja z kolei najpierw nie mogłam znaleźć rękawiczki, potem miałam problem z właściwym zapięciem uprzęży, a jak już stałam niby-gotowa, okazało się, że mam źle wpiętego raka.
W normalnych warunkach bym go poprawiła w pół minuty, ale tutaj nawet schylenie się było problemem, zwłaszcza że miałam na sobie ileś warstw ciuchów i puchową kurtkę plus puchowe spodnie, dzięki czemu wyglądem przypominałam zawodnika sumo lub ludzika z logo Michelin. W rezultacie jeszcze nie wyszliśmy, a już byłam spocona, zmęczona i miałam szczerą ochotę, by wrócić do namiotu i położyć się znowu do śpiwora.
"Na cholerę mi to? Męczyć się, marznąć, ryzykować życie…", pomyślałam. "Weź się w garść, bo faktycznie nigdzie nie wejdziesz!", zaraz potem nakrzyczałam sama na siebie, dobrze wiedząc, że jeśli nie spróbuję, będę potem tego żałować do końca życia.
Pomogło. Od tej pory byłam już skupiona, a mój mózg niczym mantrę narzucił sobie stały rytm: safety (wpięcie karabinka w poręczówkę), jumar, krok; safety, jumar, krok… A co kilka kroków – odpoczynek (raczej: przystanek i dyszenie), bo inaczej się na tej wysokości nie da.
Noc była całkiem jasna. Księżyc zbliżał się do pełni, gdzieś na horyzoncie, po stronie tybetańskiej, niebo rozświetlały błyskawice. Patrzyłam na nie trochę z niepokojem, bo wolałabym nie mieć do czynienia z burzą, zwłaszcza będąc na grani lub na szczycie. Na szczęście burza przeszła bokiem i jedynymi światłami od tej pory zaprzątającymi moją uwagę były już tylko światełka czołówek tych, co szli przed nami.
Wyruszyliśmy w piątkę: ja, Kieran, Scott i dwóch Szerpów – Jangbu i Mingma. Dan odpuścił – nie wyszedł w ogóle z obozu. Szczerze mówiąc, do połowy drogi nawet nie wiedziałam, że go nie ma.
– Nie widziałam nigdzie Dana… Może by na niego poczekać? – zasugerowałam w którymś momencie, wpadając na odpoczywającego Jangbu. Bądź co bądź, nawet lider może mieć problemy.
– Dan? Noooo… Przecież on został w namiocie, na Przełęczy… – zdziwił się moim pytaniem Szerpa, a ja z kolei zdziwiłam się jego odpowiedzią. Owszem, kiedy się szykowałam do wyjścia, Dan wciąż leżał w śpiworze, ale zakładałam, że czeka aż wyjdę, by mieć więcej miejsca przy ubieraniu się i potem nas dogoni.
Początkowo szliśmy razem, całą pięcioosobową ekipą, szybko jednak się rozciągnęliśmy. Scott wyrwał do góry (potem się przyznał, że mocnym motywatorem była owa biegunka i związane z tym pragnienie odizolowania się od reszty), ja z Kieranem trzymaliśmy się przez jakiś czas razem, ale moje ataki kaszlu sprawiły, że nie było sensu, by na mnie czekał.
Jednym słowem każdy poruszał się swoim tempem, a wpadaliśmy na siebie co najwyżej przez przypadek, zwykle w trakcie odpoczynków. Słynne kolejki? Tłok? Gdzie tam… Tej nocy, a potem w ciągu dnia, niewielu ludzi było na Evereście. Tylko w jednym miejscu trafiłam na blokującą przejście grupkę może dziesięciu osób. Przez większość drogi nie było nikogo!
Najgorszy był dla mnie pierwszy odcinek – od Przełęczy Południowej do tak zwanego Balkonu (8400 m). Mozolna wspinaczka po dość stromym stoku, po części wąskim, skalnym kuluarem. Wykańczał mnie kaszel… Kiedy wreszcie dotarłam na Balkon, czułam się, jakbym wypluwała płuca – kasłałam bez przerwy chyba z pięć minut. Scott, który to widział, przyznał potem, że nie dawał mi większych szans, abym w tym stanie weszła na szczyt. Mnie jednak bardziej martwiły marznące ręce – mój słaby punkt na górskich wyprawach.
– Są już białe? – zapytał któryś z chłopaków.
Białe, czyli odmrożone. Nie, jeszcze nie były. Troskliwy Kieran mi je porozcierał, wróciło krążenie, znowu mogłam ruszać palcami. Okej, oby gorzej nie było…
Potem męczący kaszel trochę odpuścił, a wspinanie stało się nie tyle prostsze, ile ciekawsze, bo po grani. Z obu stron stromizny, jedna strona nepalska, druga tybetańska, z jednej można polecieć prawie dwa i pół kilometra, z drugiej, bagatela, trzy kilometry.
"Może dobrze, że jest ciemno i niewiele widać?", kołatało mi w myślach.
Swoją drogą jakoś specjalnie zestresowana nie byłam – w końcu to góry, więc stromo czasem być musi. Ale, rzecz jasna, uważałam, jak stawiam kroki, czy wpinam się we właściwe poręczówki. Wiele lin pochodzi z ubiegłych lat, a te mogą okazać się zdradzieckie.
Po drodze, trochę ponad Balkonem, przykre doświadczenie – omal nie weszłam na leżący tuż obok przetorowanej w śniegu ścieżki, przypięty do poręczówki bezładny kształt. Początkowo nie skojarzyłam. Co to? Worek? Stary namiot? Dopiero po oświetleniu latarką przeżyłam szok! Nie, to leżący człowiek! Zasnął?
– On nie żyje. Zmarł dzień wcześniej…– zawołał mi do ucha, przekrzykując wiatr Szerpa, który w tym momencie wypłynął z mroku.
No tak, przypomniałam sobie. To ten chłopak z Bangladeszu, o którym mówiono w obozie, zmarły prawdopodobnie na skutek wyczerpania przy zejściu ze szczytu.
– Nikt mu nie pomógł? Nie sprowadził w dół? – pytałam Jangbu już później, po powrocie do obozu IV.
– Schodził sam. Poza nim nikogo już na grani wtedy nie było…– usłyszałam tłumaczenie. Dziwne, że go tak po prostu zostawiono. Leżał twarzą w śniegu, w miejscu, gdzie trzeba się przepiąć na poręczówkach, uważając, aby niechcący go nie podeptać. Smutne… Wszyscy go mijali, widząc w nim po prostu przeszkodę, zawalidrogę, a nie człowieka, ojca dwuipółletniego chłopczyka.
Z drugiej strony prawda jest taka, że ja też myślałam o zamarzniętym człowieku tylko przez chwilę. Potem dopiero (ale to już na dole) przyszła refleksja: jak bardzo człowiek na tej wysokości obojętnieje na śmierć. Jak skupia się na sobie, na tym, by samemu nie dostać się w jej szpony, nie zrobić tragicznego w skutkach błędu, kontrolować swoje siły i realnie oceniać możliwości.
Ważne staje się, by wejść i wrócić, czyli przeżyć. Mnie również to dotyczyło, więc znowu szłam, wpadając w opanowany już dobrze rytm: safety, jumar, krok, safety, jumar, krok. Gorzej, że coraz bardziej marzły mi ręce.
Byle do świtu, pocieszałam się, ale mało skutecznie, tym bardziej że wkrótce dopadł mnie kolejny atak kaszlu pociągający za sobą kolejny kryzys.
"Nie dam rady. Poddaję się…", znowu obudziło się we mnie to okropne, wewnętrzne leniwe ja. Znam je dobrze choćby z półmaratonów – tam nazywam to "syndromem szesnastego kilometra", kiedy korci mnie, by sobie usiąść i nie katować się tym, co jeszcze przede mną. Ale podobnie jak na biegach, także na Evereście na szczęście dało znać o sobie również to drugie, ambitne ja: "No co ty! Doszłaś tu, to zasuwaj na górę!".
Mało przekonywające? No to kolejny argument: "Przypomnij sobie, ile kasy na to poszło… Drugiej szansy nie będzie…", dodało trzecie, tym razem pragmatyczne ja.
Fakt. Ostatni argument zadziałał lepiej niż kolejny żel energetyczny, jaki sobie zaaplikowałam. Poza tym nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo! W końcu zgodnie z powiedzonkiem Dana: "To jest Everest".
Minęło trochę godzin – nie wiem ile, bo straciłam poczucie czasu – i zaczęło się rozwidniać. Całkiem blisko wyłonił się szpiczasty wierzchołek, który początkowo wzięłam za swój cel. Wkrótce potem euforia zamieniła się w rozczarowanie – uprzytomniłam sobie, że to dopiero Wierzchołek Południowy, a do szczytu właściwego mam jeszcze spory kawałek. Na szczęście przepięknie oświetlone wschodzącym słońcem góry sprawiły, że szło mi się dużo lepiej niż na starcie z obozu, a i w ręce zrobiło się cieplej.
"Wejdziesz, wejdziesz… Już blisko…", przekonywało moje radosne ja. Tłumiłam je jednak – dopóki nie stanę na wierzchołku i nie wrócę na dół, za wcześnie na radość.
Trochę adrenaliny dostarczył mi znajdujący się na wysokości 8760 metrów Uskok Hillary'ego (Hillary Step) – dwunastometrowa skała uznawana za najtrudniejszy technicznie odcinek w ataku szczytowym (mowa o drodze klasycznej od strony nepalskiej).
To prawda, wymaga trochę wspinania, ale po licznych opowieściach na jej temat spodziewałam się mimo wszystko większych trudności. Ekspozycja jednak robi wrażenie – bez poręczówek dających przede wszystkim psychiczne wsparcie, byłoby nieciekawie.
Wbrew temu, co się o Evereście zwykle opowiada, nie stałam w tym miejscu w żadnym korku. Moi koledzy wraz z Jangbu pognali do przodu, Mingma został gdzieś z tyłu, innych wspinaczy też ani widu, ani słychu. Inna sprawa, że cztery dni wcześniej, kiedy "szczytowała" większość ekip, czekało się w tym miejscu około godziny. Nie wiem, co lepsze… Tłoku w górach nie lubię, ale wspinać się zupełnie sama – też nie.
Przed samym szczytem postanowiłam zaczekać na Mingmę. Niepokoiło mnie, dlaczego go nie ma. Pomyślałam sobie, że może to dla niego dość niezręczna sytuacja, skoro jako Szerpa wchodzi z całej naszej grupki najwolniej. Mnie czy wejdę kwadrans wcześniej czy później nie zrobi różnicy, byleby tlenu starczyło.
Czekałam dość długo – pięć minut, może dziesięć… Zastanawiałam się nawet, czy się nie cofnąć i poszukać Mingmy, ale w tym momencie zaczepił mnie jeden ze schodzących ze szczytu wspinaczy.
– Cześć, Monika! – pozdrowił mnie po polsku.
No tak… Naprzeciw mnie stał Piotrek Cieszewski.
– Co z Bartkiem? – zapytałam o Poznaniaka z jego ekipy.
– Zawrócił… – powiedział Piotrek, przy okazji informując, że z całego naszego siedmioosobowego polskiego grona atakującego Everest od strony nepalskiej, tylko nam się udało. O kurcze… Przykro…
Po krótkiej rozmowie Piotrek ruszył w dół, za to pojawił się Mingma.
Mniej więcej o piątej czterdzieści pięć czasu nepalskiego (w Polsce druga w nocy), stanęłam na wierzchołku Everestu, zmarznięta i ledwo żywa, ale oczywiście szczęśliwa. Z tym "ledwo żywa" to prawie dosłownie, bo niestety mój kaszel znowu dał o sobie znać, wyczerpując mnie totalnie. Ale co tam kaszel przy entuzjastycznym powitaniu przez kolegów, którzy weszli ze dwadzieścia minut wcześniej. Wiele osób potem pytało, co się czuje, stając na szczycie Everestu. Radość? Pewnie, ale chyba nie do końca docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę, a poza tym w podświadomości wciąż mi tkwiło, że pełny sukces będzie dopiero jak zejdzie się do bazy.
To, co pamiętam ze szczytu, to głównie rodzaj wkurzenia, połączonego z bezsilnością, że wokoło takie widoki, a tymczasem mój aparat… zamarzł! No nie, akurat teraz?! Z wewnętrznej kieszeni puchowej kurtki wygrzebuję drugi, malutkiego samsunga, który jak się okazuje lepiej znosi mrozy. Uff!
Tymczasem Jangbu, który właśnie wszedł na Everest czternasty raz (zna więc na pamięć wszystkie okoliczne szczyty), zaczął nas z zapałem uświadamiać: – Tamta góra to Makalu, tamta Dhaulagiri. O, a tam, daleko, Kanchendzonga…
Wszystkie niższe, choć przecież każda ma ponad 8000 metrów… Powoli docierało do mnie, że faktycznie jestem na Dachu Świata!
Byłam na szczycie z kwadrans – więcej i tak bym nie wysiedziała ze względu na wiatr i zimno. Poza tym rozsądek nakazywał schodzić – zejście jest przecież trudniejsze niż wejście, bo jest się zmęczonym, a nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.
Schodziłam bardzo uważnie. Najłatwiej o wypadek przy mijaniu się z tymi, co wchodzą – są momenty, kiedy nie za bardzo jest możliwość wpięcia się w poręczówkę. Równocześnie wystarczy prozaiczne zahaczenie rakiem o nogawkę spodni i można polecieć.Natomiast Stopień Hillary’ego to już teraz czysta przyjemność – pokonuję go w ciągu kilkunastu sekund, zjeżdżając na ósemce i współczując grupce skośnookich wspinaczy, którzy z lekkim przerażeniem stoją na dole, nie za bardzo wiedząc, "jak ugryźć" skalną stromiznę (ja trochę wcześniej miałam pewnie podobną minę).
Na Balkonie, z którego mieliśmy dobry widok na położony 500 metrów niżej obóz IV, wymieniłam zużytą już prawie butlę z tlenem na pełną, która czekała zasypana w śniegu. Przy okazji jeszcze raz spotkałam Piotrka – pogadaliśmy, wypiłam też herbatę w towarzystwie swoich kolegów. Pogoda była rewelacyjna, bezchmurne niebo, no i te wyjątkowe panoramy.
– Zostanę jeszcze z kwadrans – powiedziałam, widząc, że wszyscy już się zbierają do zejścia.
Chciałam po prostu pobyć sam na sam z górami, nacieszyć się dającą poczucie wolności przestrzenią i pogadać z mamą. Na samym szczycie nie było warunków, ale stąd też jest przecież blisko do Nieba, gdzie zakładam, że mama przebywa.
Mama nie była zachwycona tą wyprawą, nie przepadała za moimi wyjazdami w góry, ale teraz pewnie się cieszy i może jest nawet ze mnie dumna? Mój monolog skierowany do mamy trochę trwa. Mówię jej wszystko to, czego nie zdążyłam powiedzieć, kiedy jeszcze żyła. Dziękuję, przepraszam, proszę, no i płaczę, bo to wyjątkowo szczera "rozmowa".
Potem "rozmawiam" jeszcze z Marcinem Kurasiem. Gdyby żył, może też kiedyś by się wspiął na Everest. Macham mu, bo obiecałam to Krzysztofowi, jego chrzestnemu. Skoro Marcin był dobrym, wartościowym chłopakiem, to też pewnie jest w Niebie (razem z moją mamą), a jak jest w Niebie, to pewnie patrzy stamtąd na Everest…
Przez chwilę myślę sobie nawet, że ta piękna, słoneczna, praktycznie bezwietrzna pogoda, jaką mam przez cały czas mojego schodzenia ze szczytu, to ich zasługa: mojej mamy i Marcina. Gdzieś tam, na wysokościach, odpowiednio zadziałali.
Chciałoby się jeszcze posiedzieć, ale mój umysł, który mimo wysokości działał nad wyraz sprawnie, podpowiadał, że to przecież wciąż Strefa Śmierci, a nikt mnie do obozu nie zaniesie. Wydawało się, że to już blisko, widać było namioty, ale niestety zdawałam sobie sprawę, że to mało przyjemny odcinek, a moje kolana stromych stoków nie lubią.
Nie tylko moje – szybko dogoniłam Kierana, który zaczął schodzić z Balkonu dobre pół godziny przede mną i wyraźnie miał dość. Na dodatek strasznie chciało mi się pić – termos był już pusty, a zamarznięta w butelce woda, mimo słońca nie chciała się roztopić.
W namiotach na Przełęczy Południowej byliśmy około dziesiątej. Nasze trzynastogodzinne "szczytowanie" można było uznać za zakończone. Zaraz potem z pożyczonego od Dana telefonu satelitarnego zadzwoniłam do mojego męża.
– Hej, udało się! – obudziłam go radosną nowiną.
Paweł cieszył się nie mniej niż ja – ostatnie dni, kiedy nie było ode mnie żadnych wiadomości, musiały być dla niego ogromnie stresujące. Teraz wreszcie mógł z ulgą odetchnąć. Chociaż… Już mu tego nie mówiłam, ale przecież wiedziałam, że przed nami jeszcze ściana Lhotse i niebezpieczny Icefall.
Zaraz po zejściu ze szczytu mieliśmy dyskusję, czy schodzimy niżej, pewnie do "trójki", czy zostajemy w "czwórce". Ostatecznie uznaliśmy, że mamy całkiem spore zapasy tlenu, tak więc zostaniemy, odpoczniemy i będziemy schodzić dopiero następnego dnia, w tym układzie od razu do "dwójki".
Aż mi głupio, bo choć wiele osób na tej wysokości nie ma wcale ochoty na jedzenie, u mnie jest odwrotnie – mogę jeść na okrągło! Właśnie wtrząchnęłam niedogotowany ryż z warzywami (niedogotowany, bo niedochodząca do stu stopni woda sprawia, że jedzonko, żeby nie wiem co, jest takie trochę… niedorobione).
W międzyczasie, leżąc w ciepłym śpiworze i nieśpiesznie trawiąc, naszły mnie przemyślenia "historyczne". Otóż przeniosłam się myślami do czasów pierwszych zdobywców Everestu. Bądź co bądź pokonałam dzisiaj trasę Hillary’ego i Tenzinga, którzy byli tu dobre sześćdziesiąt lat temu.
Jeszcze wcześniej próbowano wejść na Dach Świata z drugiej strony – chodzi o Mallory'ego i Irvine'a. Swoją drogą to właśnie do Mallory'ego należy najsłynniejsza znana opinia dotycząca gór. Na pytanie reportera "New York Timesa": – Dlaczego chce się pan wspinać na Everest?
Mallory odpowiedział krótko: – Bo jest!
http://podroze.onet.pl/ciekawe/hurra-ud ... -gor/lk4g1