z neta, nie znam autora
Cytuj:
Wszystko w tej historii jest niezwykłe. Mamy narkomana, który pokonuje nałóg, staje na nogi, wyjeżdża z kraju, jeździ do Indii pomagać dzieciom, zakłada firmę, świetnie prosperuje i postanawia przy tym rozwinąć swoją pasję do chodzenia po górach próbując wejść na jeden z dwóch niezdobytych wówczas zimą ośmiotysięczników.
W dodatku ośmiotysięcznik na którym nikt nie chce się już wspinać, bo w bazie pojawili się terroryści zabijając kilka osób - wydarzenie bez precedensu w historii zarówno himalaizmu jak i terroryzmu. Ale Tomek Mackiewicz idzie tam zimą z kolegą, bo jest po prostu tańsze pozwolenie na wspinanie. Zimą.
Po jakimś czasie w sieci pojawia się filmik. W tle leci Grubson, widać biedne pakistańskie dzieci i odjechanych gości z Polski z który jeden siedzi sobie 4 dni w jamie śnieżnej na wysokości 7200. Zimą. Nagle ten nasz były narkoman, pasjonat i hobbysta staje się współrekordzistą wysokości na Nandze. Zimą.
Robi się o nim (o nich) głośno, za rok siedzi już w bazie pod Nangą obok największej gwiazdy współczesnego himalaizmu Simone Moro, którego to zapewne stać, żeby sobie całą tę górę kupić na własność i zamienić w lunapark. Moro ma drony, najnowocześniejsze namioty i internet, a Mackiewicz ma kolegów, papierosy i dobry humor. I siedzą tak obok siebie w tej bazie, tak samo marznąc, mają takie same szanse, żeby wejść na szczyt Nanga Parbat. Zimą.
I już na tym etapie ta historia moim zdaniem przebija „Najlepszego” i mogła by spokojnie trafić do kin. Z resztą „Czapkins” już wtedy miał chyba propozycje napisania książki o swoim życiu. Ponoć odmówił.
Ale to nie jest prosta historia, mamy tu więc wątki kolejne. Mamy rozstanie ze swoim wieloletnim partnerem wspinaczkowym, z którym zaczynał „Nanga Dream” i początek wspinania z jakąś filigranową Francuzką, o której nikt w tej historii dotąd nie słyszał. Ale filigranowa Francuzka jest mocna, mocniejsza od Tomka.
Znowu wychodzą wysoko, znowu Tomek olewa formalne reguły wspinaczki. Bodajże to był rok 2015, kiedy po raz pierwszy pojawią się w internatach nagłówki „Polak zaginął na Nanga Parbat”. Wtedy nie zaginął tylko po prostu pokłócił się z Daniele Nardim, który był wtedy oficjalnie kierownikiem wyprawy i formalnie zgłosił zaginięcie, czy tam odłączenie się od wyprawy Polaka i Francuzki. Śmiesznie to wszystko brzmi w kontekście kilku osób siedzących zimą w namiocie w Himalajach.
Ten sam Daniele, skonfliktowany wtedy z Tomkiem, będzie potem jednym z pomagających przy jego akcji ratunkowej. Ale wróćmy do roku 2015 - Tomek i Eli wychodzą bardzo wysoko. Bardzo blisko szczytu. Potem jest rok 2016 i atmosfera pod Nangą zagęszcza się jeszcze bardziej.
W bazie lądują gwiazdy. Jest Moro, jest Alex Txikon, jest Adam Bielecki - najmocniejszy ponoć Polak, na którym cały czas ciążą oskarżenia z Broad Peak. Jest nawet TVN24 z kamerą. Nanga ma się tej zimy poddać. I się poddaje, ale nic w tej historii nie może być za proste. Mackiewicz z Eli są bardzo blisko szczytu, twittery w Polsce szaleją, ale ostatecznie wspinacze zawracają przed szczytem między innymi po informacji od Moro, o pogarszającej się pogodzie.
Tomek schodzi jest odmrożony, obrażony, a po paru tygodniach na szczyt wchodzi Moro. Tomek nie uznaje tego wyjścia, żąda zdjęć. Gdy widzi zdjęcia, żąda filmu.
Wchodzi w całą masę internetowych wojenek i pyskówek. Do końca prawdopodobnie nie uznawał pierwszego zimowego wejścia na Nanga Parbat. Zimą. Ludzie którzy do tej pory traktowali go jako romantycznego bohatera i zrzucali się w necie na jego wyprawy zaczynają się od niego odwracać. Zaczyna być odbierany jako wariat, ale już nie pozytywny - raczej jako frustrat nie mogący pogodzić się z tym, że ktoś zdobył Nangę przed nim. Ogłasza kolejne zbiórki na szalone wyprawy - chce zdobyć kilka ośmiotysięczników w jednym sezonie latem. Przypominam, że wówczas nie zdobył jeszcze nawet jednego. W komentarzach pod jego internetowymi zapowiedziami co raz częściej pojawiają się ostrzeżenia: „to się źle skończy”, „Czapkins weź się za siebie, masz rodzinę”, ludzie oskarżają go wprost o igranie z własnym losem.
Wcześniej już zbankrutowała jego firma, ma długi. Ukrywa się przed fiskusem, wyjeżdża z Polski, mieszka w samochodzie. Kilka razy w ciągu tych siedmiu lat ogłasza, że rezygnuje już z Nangi, że „wyleczył się z góry”, „pożegnał się z Nanga Parbat”. Ale po roku przerwy znowu wraca z Eli.
Znowu zbiórka przez internet. Niedomknięty budżet, bez wsparcia, wszystko w cieniu wielkiej narodowej wyprawy na K2. Zimą. Potem już wszystko wiecie.
Ale są tu wątki poboczne. A Może i główne.
Przygotowywana mozolnie przez wiele miesięcy wyprawa pod K2 zostaje przerwana - himalaiści lecą ryzykować własne życie, żeby ratować Eli i Tomka. Wysokobudżetowy, nastawiony na wyczyn sportowy himalaizm odrzuca swoje ambicje na bok, by ratować outsiderów. Adam Bielecki - niesłusznie oskarżany za brak pomocy na Broad Peak, dokonuje razem z Denisem Urubko jakiejś magicznej, heroicznej i ponoć wspinaczki nocą. Rano będą o tym pisać portale na całym świecie. Dwa lata wcześniej na tej samej ścianie Bielecki spadł 80 metrów w dół. W dzień. Mamy też postać Urubki - też gwiazdy himalaizmu, z ogromnym doświadczeniem, Rosjanina, który o swojej roli w polskiej ekipie na K2 powiedział „zrobię co mi karzą, ja soldat”.
No i mamy też oczywiście medialny spektakl w kraju. Telewizyjną rozmowę na żywo z płaczącą żoną umierającego gdzieś w Himalajach faceta. Mamy transmisje na żywo z procesu umierania w górach. Broad Peak na sterydach. Kolejne nowe gadające głowy ekspertów. Pewnie tylko przez przypadek udało się nie zaprosić do studia Hołdysa i Dziewulskiego. Ale mamy też transmisje z ratowania Eli. Spot Bieleckiego jest ogólnodostępny na jego stronie internetowej. Jego nocny sprint z Urubką może śledzić każdy. Każdy może sprawdzić, czy już posunęli się te 50 metrów w górę, czy jeszcze nie. A może spadną i się zabiją. Ależ tempo! Co oni wyprawiają! Ludzie oglądają to jak Ligę Mistrzów. W końcu strona Bieleckiego się zapycha i trzeba prosić ludzi, żeby przestali klikać, bo teraz nawet koordynator akcji ratowniczej nie wie gdzie jest Bielecki i Urubko.
Są też oczywiście „internetowe Polaków rozmowy” o tym, czy ratować, czy nie ratować, czy płacić, czy nie płacić. Wypowiada się każdy: od prezesa po sprzątaczkę. Każdy się zna. Na górach, na podatkach, na helikopterach. Dominują jednak eksperci od życia i śmierci. Ten wiszący nad klawiaturą samozwańczy czynnik decydujący o tym, kto powinien żyć, a kto umierać. Przepięknie ktoś to skomentował - „Kiedy to czytam to już sam nie wiem, czy oni tam lecą tym helikopterem go ratować, czy spuścić mu ...”. Z resztą dyskusja o tym, że Bielecki i Urubko mieli iść wyżej po Tomka, będzie się wśród trolli ciągnęła jeszcze pewnie przez całe lata. Ale to chyba taki charakter tego dziwnego sportu.
No i jest w tym wszystkim mój własny wątek, osobisty. Parę lat temu miałem okazje poznać Tomka. Robiłem z nim wywiad dla Bla Bla Caru, żadna wielka sprawa. Interesowałem się dość mocno jego postacią już wcześniej, więc podczas spotkania i wywiadu byłem cholernie speszony, w zasadzie po prostu pozwalałem mu długo mówić, siedząc bezczynnie obok. Może to i dobrze. Jest na youtubie, można sprawdzić. Dodaliśmy się na fejsie i na tym w zasadzie znajomość się skończyła. Trochę żałowałem, bo opcja zakolegowania się z kimś tak odjechanym i charyzmatycznym wydawała się bardzo kusząca. Po jakimś czasie napisałem na swoim wallu, że „szukam Pani do sprzątania”. Ot taka niewinna, fanaberia młodego wykształconego z dużego miasta. Było jeszcze przed metoo, więc nikt nie protestował. W końcu pojawił się komentarz. Tomek Czapkins Mackiewicz spytał, „czy może być pan zamiast pani, bo on się chętnie podejmie!”. Tomek wtedy spłacał długi, nie miał kasy, szukał pracy - ogłaszał to na fejsie. Znany himalaista - tym był w mojej głowie - chce mi czyścić podłogę! Zawstydził mnie tak, że oczywiście nie odpisałem. I taka była moja znajomość z Tomaszem Mackiewiczem. Człowiekiem którego prawie nie znałem, ale byłem nim cholernie zafascynowany przez kilka lat. Dwa razy dostałem tylko burę za swoje felietony w Trójce, do Akademii Rozrywki. Raz za śmianie się z Niemców i drugi raz za to, że chciałem opowiadać o jakimś himalaiście wariacie, a to ma być jednak program rozrywkowy.
Po co to piszę? Otóż mam po prostu pewną prośbę. Szanowni reżyserowie, scenarzyści, producenci, aktorzy, reportażyści*, pisarze. Błagam. Nie ... tego.
*wy jeszcze uważajcie na tego Hugo-Badera.