http://wyborcza.pl/duzyformat/1,148148, ... prawy.htmlNa Elbrus wyruszyło nas sześciu. Poznajemy się dopiero na lotnisku. "Informatyk" jest spod Warszawy. Przygotowując się do wyprawy, wbiegł kilka razy na Kasprowy. "Piłkarz" (próbował kiedyś bić rekord Guinnessa w piłce halowej) potrafi zjednywać sobie ludzi. Od razu go polubiłem. Trzeci to "Góral" spod granicy. Ma firmę produkcyjną, w której siedzi od rana do wieczora. On i czwarty, "Wspinacz", zdobyli Mont Blanc (4810 m). "Wspinacz" jest z Łodzi i od kilkunastu lat uprawia wspinaczkę. 55-letni kierownik, wyznaczony przez Polski Klub Alpejski, organizatora wyprawy, wspinał się na Elbrus już dwa razy, ale nie pytałem, czy doszedł na szczyt.
Ja nazywam się Mateusz Boguta. Mam 30 lat, jestem z Tczewa i pracuję w branży finansowej. Znajomi mówią na mnie "Szachista", bo dużo grałem w szachy. Poza tym od 12 lat biorę udział w ekstremalnych rajdach na orientację - trzeba przejść 100 kilometrów w ciągu doby. Najwyższy szczyt, jaki zdobyłem, to austriacki Grossglockner (3798 m).
Mówi się, że rosyjski Elbrus (5642 m) to góra dla emerytów, ale przygotowuję się solidnie. Pływam, biegam, jeżdżę na rowerze, wchodzę po schodach. Łykam duże dawki witaminy C i aspiryny, żeby lepiej znieść wysokości. Pakuję się jak najlżej: kask, uprząż, czekan, raki, śpiwór, buty, kurtka puchowa, bielizna termoaktywna, czołówka... Przez dwa tygodnie będę nosił to wszystko na plecach.
W poniedziałek 10.08. lądujemy w Tbilisi. Najpierw będziemy atakowali gruziński Kazbek (5033 m). W bazie "Informatyka" dopada chyba choroba wysokościowa. Pierwsze objawy to brak apetytu, kłopoty z oddychaniem i bóle głowy. Może się to skończyć obrzękiem płuc i mózgu. Okazuje się, że kierownik nie zabrał apteczki, choć organizatorzy zapewniali, że będzie miał diuramid i dexamethason.
***
O 2 w nocy wychodzimy z bazy bez "Informatyka". Trasa na Kazbek jest kiepsko oznakowana, więc amatorzy tacy jak my idą związani liną. Do jednej nie powinno być przypiętych więcej niż trzy osoby, więc kierownik wynajął gruzińskiego przewodnika. Razem z "Góralem" ruszamy za Gruzinem, bo powiedział, że poprowadzi szybszą grupę. Górę zna dobrze.
Kazbek zdobyty. Zadowoleni ruszamy w dół. Pogarsza się pogoda. Na 4700 m n.p.m. mijamy kierownika, "Piłkarza" i "Górala". Do bazy docieramy około 13. "Informatyk" ma się już zupełnie dobrze. Reszta ekipy wraca o 17, nie zaliczyli szczytu przez złe warunki. Nabieramy pewności, że nasz "szef" jest rozważny i odpowiedzialny.
Przed wyjazdem do Rosji na polecenie kierownika zostawiamy w hotelu kaski, uprzęże i liny. Nie będą potrzebne, bo na Elbrus podobno idzie się szerokim jak autostrada, dobrze oznaczonym szlakiem. Do Terskol jedziemy starymi samochodami i furgonetkami. Czasem ktoś jedzie w bagażniku razem z plecakami, ale wiedzieliśmy, na co się piszemy.
Rano, przed wyjściem do bazy, kierownik zostawia w depozycie niewielki pakunek. Na wysokość 3500 m n.p.m. wjeżdżamy kolejką linową, a dalej idziemy pieszo. W kontenerze sypialnym, który kierownik zarezerwował z wyprzedzeniem, jest 18 stopni. To luksus powyżej granicy wiecznego śniegu.
Kierownik postanawia, że będziemy atakowali szczyt przy pierwszej okazji, mimo że mamy kilka dni w zapasie. Opłaca też ratrak, który wwiezie nas na 5100 m. Kierowcy najpierw krzyknęli sobie 1000 euro łapówki, ale zeszli do 1000 złotych. Dzielimy kwotę na sześć, więc nie jest źle. Martwię się tylko, jak mój organizm zareaguje na szybkie pokonanie różnicy wysokości, ale w górach nie ma demokracji. Decyduje kierownik.
***
Budzik dzwoni o 1.15. Pakujemy plecaki, każdy po swojemu. Nie zjedliśmy śniadania, bo ratrak już czeka. Nie ma odprawy technicznej. Nikt nie sprawdza, czy mamy odpowiedni sprzęt, i nie omawia z nami trasy. Wzdłuż całego szlaku na Elbrus poustawiane są tyczki. Niby łatwizna, ale wszystko zależy od warunków. W niedzielną noc na wysokości 5100 m n.p.m. temperatura odczuwalna to -30 stopni, wiatr wieje z prędkością 60 km na godzinę, a gęsty śnieg pada poziomo. Widoczność wynosi 20 metrów.
Potężny ratrak z trudem pnie się pod strome zbocze. Muszę zapierać się rękoma i nogami, bo nie ma dla mnie miejsca na kanapie. Czy damy radę wejść na szczyt przy takiej pogodzie? Zdaję się na kierownika.
Za plecami znika ratrak, ruszamy w górę. Dogania nas Rosjanin, którego widzimy po raz pierwszy. Rozmawia z kierownikiem i dołącza do nas. Dzielimy się na trzy zespoły, żeby każdy mógł iść własnym tempem. Ruszam przodem z "Góralem".
Widoczność momentami jest tak słaba, że nie widzę kolejnego trasera. Zatrzymujemy się co jakiś czas, żeby sprawdzić w smartfonie, czy nie zbaczamy ze szlaku. Okazuje się, że "Góral" zapomniał jedzenia, a moje batony zamarzły w plecaku. Przekładam je do wewnętrznych kieszeni kurtki. Może trochę zmiękną.
5.15. Elbrus! Chwila euforii, kilka zdjęć i wracamy. Wejście na szczyt to połowa sukcesu. Na szczęście pogoda się poprawia. Spotykamy "Wspinacza". Kiedy słyszy, że do wierzchołka zostało tylko kilkanaście metrów, przyśpiesza. Czekamy na niego, potem we trójkę ruszamy w dół. Batony nadal twarde jak kamień.
***
Na wysokości 5500 m spotykamy "Piłkarza" i "Informatyka". Tuż za nimi idą kierownik i Rosjanin. Wszyscy są w dobrych humorach. Gratulują nam. Nikt nie skarży się na ból czy inne dolegliwości. Przekazujemy im dobrą nowinę, że do szczytu mają tylko 30 minut marszu. Około 8 rano docieramy do obozu. Wysyłamy SMS-y do rodzin, idziemy spać.
W południe wychodzimy ze śpiworów. Naszych kolegów nie ma jeszcze w kontenerze. W Gruzji wolniejsza grupa doszła do bazy cztery godziny później, więc to jeszcze nie powód do paniki. Dzwonimy do nich, ale słychać tylko automatyczną sekretarkę. "Góral" pyta tych, którzy schodzą z gór, czy nie widzieli trzech Polaków. Francuzi mówią, że w okolicy Skał Pastuchowa (4690 m n.p.m.) odpoczywa trzyosobowa grupa. Idą powoli, ale są cali i zdrowi.
O 14 dzwonię do organizatora. Szef PKA radzi, by zawiadomić ratowników. Kierownik wyprawy nie zgłosił im wyjścia z bazy. Niestety, nikt z nas nie mówi po rosyjsku, więc do ekipy ratunkowej dzwoni mężczyzna z baraku obok. Akurat przyjeżdża ratrak. Kierowca pyta, czy ktoś szuka Polaków. Dowiadujemy się, że z naszymi kolegami było źle, ale ratownicy są już w drodze. Mają ich zwieźć ratrakiem.
Pół godziny później ratrak wraca, ale nie zatrzymuje się przy obozie. Pewnie wiozą chłopaków do szpitala. Próbujemy to potwierdzić. Pomaga nam jakaś kobieta, która dzwoni na dół. Mówi, że Polaków nie widziano ani w hotelu, ani przy wyciągu. Przekazuje nam też informację od ratowników: zaginionych jest pięć osób - nasi koledzy, Rosjanin i Włoch.
Zaczyna się ściemniać. Po Rosjanina wylatuje helikopter. Wieczorem wycieńczony mężczyzna zostaje uratowany. Nie możemy zapytać o naszych kolegów, bo śmigłowiec zabiera go do szpitala. Na wysokości 5400 m, 200 metrów od szlaku, jest schron. Może się tam schowali albo wykopali jamę śnieżną. Mają termosy z ciepłym piciem i jedzenie, mogą przetrwać nawet trzy dni.
W poniedziałek 17.08 od rana 19 ratowników szuka "Informatyka", "Piłkarza" i kierownika. Z bazy niewiele zdziałamy. Zasięg jest kiepski, docierają tylko szczątkowe informacje. Szef PKA sugeruje, żebyśmy dołączyli do ratowników. Odprawiają nas z kwitkiem. Mówią, że nie chcą potem szukać jeszcze nas.
Wracamy do obozu. Ok. 16 ratownicy każą nam się pakować. Dopiero na dole, w Terskol, dowiadujemy się, że znaleźli dwa plecaki, jeden w drugim, i polski paszport. Leżały po stronie północnej - stromej i niebezpiecznej. Przez lornetkę zobaczyli też coś jakby kurtkę, ale nie byli w stanie tam dojść. We wtorek wyrusza helikopter opłacony przez ubezpieczyciela, żeby to sprawdzić. Dołączają do nas wysłani przez PKA Rosjanin i Ukrainiec.
***
O 10 wiemy już, że to koniec. Poza szlakiem, na grani północnej, znaleziono dwa ciała - kierownika i "Informatyka" - oraz kurtkę "Piłkarza", a w niej telefony komórkowe wszystkich trzech. Kierownik miał na sobie trzeci plecak. "Piłkarz" został na górze bez kurtki, telefonu i ekwipunku.
Przedstawiciele PKA odnajdują również aparat Rosjanina. Oglądamy zdjęcia. Wiemy, że był w niedzielę na szczycie razem z chłopakami. Niestety, jego zeznania są mało pomocne. Twierdzi, że spotkał Polaków, schodząc z Elbrusu. O Włochu nikt już nie wspomina. Pewnie to błąd w tłumaczeniu jednej z dziesiątek rozmów telefonicznych.
***
Przygotowujemy rzeczy kierownika i "Informatyka" do transportu. W pakunku, który kierownik zostawił w hotelowym depozycie, jest GPS. Nie mogę tego zrozumieć. Doświadczony alpinista wychodzi z amatorami w góry bez GPS-u, mapy czy kompasu? Przecież gdyby coś się stało kierownikowi, chłopcy musieliby sami znaleźć drogę na dół.
Kostnica, identyfikacja zwłok, zeznania w prokuraturze, oczekiwanie na informacje o "Piłkarzu". Tak mijają kolejne dni. Spotykamy miejscowych przewodników, których mijaliśmy, schodząc ze szczytu. Przyznają, że zawrócili, bo pogoda nie była dobra. Podejrzewamy, że tego dnia na Elbrusie byliśmy tylko my i Rosjanin.
Nie powinniśmy byli wychodzić w taką pogodę z bazy. I po co ten pośpiech? Mieliśmy przecież zapas czasu. Z powodu opłaconego z góry ratraka byliśmy pod presją. Gdybyśmy wyszli z obozu pieszo, poddalibyśmy się najdalej w połowie drogi. Wróciłem z Elbrusu cało, bo miałem szczęście. Planowałem kolejne wyprawy, następny miał być włoski Monte Rosa, ale rezygnuję z wysokich gór.
***
Kiedy do Polski dotrą telefony i aparaty chłopaków, będzie można stwierdzić, co działo się od momentu, kiedy widziałem ich po raz ostatni. Moja teoria jest taka, że "Informatyk" źle się poczuł, więc kierownik niósł jego plecak. Kiedy zrobili sobie przerwę, wiatr porwał plecak w stronę północnej grani. Poszli po niego, bo w środku był paszport. Nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego trzy telefony były w jednej kurtce i dlaczego "Piłkarz" nie miał jej na sobie. Czytałem, że objawem skrajnej hipotermii jest przeszywające uczucie gorąca. Może sam ją zdjął.
Relację Mateusza przeczytali dwaj pozostali uczestnicy wyprawy.
"Góral": - Podczas wejścia na Elbrus w żadnym momencie nie czułem się zagrożony. Miałem GPS i odpowiednie ubranie. To, że zdobyłem szczyt i wróciłem bezpiecznie, zawdzięczam dobremu przygotowaniu, a nie szczęściu.
"Wspinacz": - Przed atakiem na szczyt zwróciłem uwagę kierownikowi, że na horyzoncie widać burzę. Usłyszałem, że jeśli pogoda się pogorszy, to zawrócimy, ale ta komenda nigdy nie padła. Warunki były naprawdę kiepskie, ale nie czułem się zagrożony, bo nie była to moja pierwsza wyprawa wysokogórska.