Miał być biwak w Glen Shiel, razem z sąsiadującymi dolinami największym zagłębiem munrosów, oraz przejście 11-km grani Seven Sisters, łańcucha 8 (?) wzniesień z których 6 ma status munro. Ustrzelić sześć munrosów od jednego macha to by było coś, zwłaszcza że ostatnio jakoś zupełnie przestaliśmy je zbierać.
Plan na dzień pierwszy jest taki: zostawić grata przy końcu trasy, przetuptać te 11 km szosą do jej początku, wbić się najwyżej jak się da, znaleźć miejsce do spania. Zakładamy wory i wyruszamy:
(proszę zwrócić uwagę na moją inwencję w doborze obuwia dojściowego)
Góry wyglądają ładnie, ale śniegu jest więcej niż się spodziewaliśmy - wychodzi na to, że trzeba będzie się rozbić niżej niż było planowane.
Z worami idzie się jako tako, bo po płaskim, ale już czujemy, że jutrzejszy dzień będzie hardkorem. Póki co jednak postanawiamy skoncentrować się na znalezieniu miłej miejscówki na obozowisko. Chcemy podejść jak najbliżej grani Sióstr, tak żeby mieć jak najmniej podchodzenia rano, ale w pewnym momencie, gdy do grani jeszcze świat i ludzie, mówię pas.
Lans namiotowy. Na takim pustkowiu jeszcze nie nocowaliśmy.
Rano mój wór jest odrobinę lżejszy - kochany Mazio, jako że odciążyło go o 2 litry piwa, zabrał ode mnie dodatkowy śpiwór. Mimo to ledwo się gramolę, a co dopiero on.
Dotaczamy się w końcu do grani. Widok mamy tylko na dwa pierwsze munrosy. Wydaje się, że leżą tuż koło siebie, to będzie łatwizna:
99% Szkocji: niesamowita gra świateł, kamienne murki, puste wzgórza. Byłoby 100%, ale nie ma owiec.
Po jakiejś godzinie jasne się staje, że padliśmy ofiarą wyjątkowo wrednego złudzenia optycznego. Po pierwsze, to co wydawało się być szczytem pierwszego wzniesienia okazało się którymś z przedwierzchołków, z którego do szczytu był jeszcze HEKTAR. Po drugie, grań załamywała się za nim i nie było widać, że pomiędzy tymi dwoma munrosami znajduje się jeszcze jedno wzniesienie, a odległość między nimi jest znacznie większa niż się wydawało.
Z tobołami szło się słabo. Już przed drugim munrosem mieliśmy dość. Ponadto dopiero zaczęło do nas docierać, jak długa i przeje*ana jest ta trasa. Oczywiste było, że jej nie ukończymy; zaczęliśmy szukać na mapie najlepszej opcji awaryjnej. Ponieważ z drugiego munro zejść by nie szło, bo na północ opadały z niego niemal pionowe ściany, nie mieliśmy wyboru, jak tylko wbić się na trzeciego i tam kombinować.
Ostatnie widoki:
Przed szczytem drugiego munro weszliśmy w mgłę co nie było najlepszą okolicznością, zważywszy że wkrótce mieliśmy szukać drogi zejścia w nieznanym terenie. W końcu (praca galernicza) udało nam się dowlec na trzeciego munrosa, na którym zdołałam zapozować jedynie tak:
Przeanalizowawszy układ poziomic na mapie doszliśmy do wniosku, że całkiem niezłą opcję zejścia mamy z samego wierzchołka. Pomimo zerowej widoczności musieliśmy zaryzykować - na marsz dalej granią nie mieliśmy już ani czasu, ani energii. Schodziliśmy na czuja, mając nadzieję, że trawersujemy to zbocze co potrzeba. Na krótkim odcinku przydały się raki. Kiedy obniżyliśmy się pod granicę mgły, okazało się że idziemy prawidłowo. Do drogi, a tym bardziej do samochodu był jeszcze kawał, ale przynajmniej widzieliśmy już, dokąd się kierować.
Podchodzenie rozpoczęliśmy o 8.30, przy samochodzie byliśmy o 19.00. Nie zrobiliśmy nawet połowy zaplanowanej trasy. Uczucia miałam jednak mieszane: niby porażka, ale z drugiej strony, z tymi worami i w tych warunkach, całe Seven Sisters to była jakaś fantasmagoria. Nawet bez tobołów ta trasa jest w stanie dobrze przetrzepać. Odcinek nie będący jeszcze połową przeżuł nas i wypluł (już nie wspominając, że do domu dotarliśmy po 23). Na lekko pewnie wymięklibyśmy nieco później, ale przed końcem. No i w sumie, 3 munrosy to nie taki najgorszy wynik. Siostry dokończymy kiedy indziej. I tym razem nie będziemy pakować książek na dobranoc ani dodatkowego śpiwora
