Sytuacja wyjściowa była następująca:
Trzy miesiące bez żadnej sensownej akcji. Trzy miesiące melanżu, tudzież innych typowo (nie)górskich zajęć. Zima 09/10 wpędziła nas w marazm, do którego droga prowadziła przez zniecierpliwienie, złość, zrezygnowanie, depresję, nadzieję, wściekłość, wesoły sceptycyzm, kompletną ignorancję i ogólny brak motywacji. Jak się ma do dyspozycji tylko weekendy, to trzeba jednoznacznie powiedzieć – to był sezon ogórkowy. I to skisły, aż człowieka krzywiło.
„Będą waruny, będą waruny, będą wa…”
Na początku tygodnia strona startowa gugli ustąpiła miejsca prognozującej pogodę w Tatrach. Już nie sprawdzaliśmy jej raz, dwa razy dziennie, tylko raz, dwa razy na godzinę. Nastroje zmieniały się sinusoidalnie, ale im bliżej weekendu, tym amplituda była większa. Emocje jak przy oglądaniu serialu brazylijskiego! W międzyczasie odprawiamy gusła i inne pogańskie obrządki, mające za zadanie sprowadzić sensowną pogodę. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niektórzy całe życie czekają na warunki, ale ileż można??
Wreszcie, piątek rano i decyzja: jedziemy. Zobaczymy, co będzie – na miejscu, a nie zza szybki monitora. Cóż…a w drodze „na miejsce” leje, jak z cebra. „No bomba – u góry pewnie na… naparza śniegiem. Będzie miło.” – skwitowaliśmy z Igim, jadąc na spotkanie z Jck i Radkiem, w kierunku Popradzkiego Plesa.
Z parkingu wychodzimy parę minut po 4tej. Mgła i temperatura w plusie. Jeśli pojawia się śnieg – to w formie ciężkiej, mokrej breji. Przy rozwidleniu szlaków na Wagę i Koprowy, odbijamy w lewo. Po drodze mgła opada, ale chmury nadal przysłaniają najwyższe punkty Grani Baszt. Mimo to, w końcu możemy dopatrzyć się naszego celu, do którego przystawiamy się od początku roku: Czerwony Żleb.
Niepewność co do warunków utrzymywała się aż do tamtej chwili: czy będzie wystarczająco zaśnieżony? Czy i gdzie pojawi się lód? Ciekawość. Latem, to 14 progów skalnych, wycena IV. Zimą – w skali skitourowej – S6. Ale teraz, patrząc z daleka – wyglądał bardzo interesująco. Przynajmniej nie było widać odsłoniętych skał – to już dużo. Po progu w Karczmarzu byliśmy przygotowani na rzeźbienie….
Napieranie
Pogoda – póki co – nie napawa optymizmem, ale jak zębami krawężnika, trzymamy się ostatnich konsultowanych prognoz pogody: rano ma być lampa, po południu kicha.
Wchodzimy w rynnę w dwa zespoły, liny 2 x 50 m. Przed nami ponad 500 metrów wspinu całkiem fajnym żlebem. Igi prowadzi naszą dwójkę, chwilę za nami pojawiają się Brade i Jck. Początek dość czujny, jest sypko, śnieg mokry i przepaścisty. Trzymamy się prawej strony, póki jeszcze robi to jakąkolwiek różnicę. W miarę jak pole manewru się zawęża, przesuwamy się bliżej środka. Warunki polepszają się nieco, śnieg robi się twardszy, miejscami pojawia się lód. Igi (psiocząc w duchu na swoje buty) męczy się trochę przy wykopywaniu stopni, mimo uciążliwości sprzętowych ma jednak doskonałe tempo.
Chmury wreszcie się podnoszą, za nami pokazują się, kolejno: Rysy, ze swoją interesującą, zachodnią ścianą, masyw Wysokej, a przed nią Popradzka Grań, dalej Kończysta, aż w końcu Gerlach. Robi się naprawdę sympatycznie, jak na poranny, sobotni spacer.
200 % Szatana
Niewiele po ponad 2 godzinach pojawiamy się na Przełęczy nad Czerwonym Żlebem. Panuje powszechne zadowolenie, gęby się cieszą. Jest tuż przed 10tą, widoczność się pogarsza, pojawia się pytanie: co robimy dalej? Plan minimum czy full? Na Szatana z tego miejsca jest latem ok. 30 minut… Decyzja jest szybka – idziemy.
„Mulik, napierasz” – słyszę żartobliwą komendę. „Cóż” – myślę, „jak trzeba, to trzeba”. Poszłam pierwsza wiedząc, że zaraz zapewne wpakuję nas w trudności większe, niż przewiduje opis drogi. To taki boży dar, mogłabym brać udział w programie „Mam talent!” – szukam najkrótszej drogi z punktu A do punku B… Potem usłyszałam: „Poszlibyśmy wszędzie, tylko nie tam!”. Ale przyjęłam to na klatę. Nie można być doskonałym we wszystkim
Chwilę później idziemy już we właściwym kierunku. Jak się okazuje, z przełęczy musimy obniżyć się nieco na siodełko (a nie iść w kierunku grani) w żebrze opadającym z Szataniej Turniczki, a dalej – dość wypłaszczającym się terenem, dochodzimy do stromawego, aczkolwiek krótkiego kominka. Tam Radek bije haka i montuje przelot – pierwszy na całej drodze. W międzyczasie dostajemy informację z Polski o katastrofie prezydenckiego samolotu…
Ruszamy jednak po kolei, kominkiem w dół, gdzie zaraz przed oczami wyrasta nam południowy wierzchołek Szatana. Mieliśmy małe deja vu – to przejście wyglądało jak taki mini Gerlach. Po drodze widoczność sukcesywnie maleje, dwukrotnie pokazało nam się Solisko i Szczyrbski Szczyt, jednakże to było wszystko, co mogliśmy podziwiać tego dnia ze szczytu. Po dotarciu do najwyższego punktu programu stwierdzamy z Jck zgodnie: drugi raz na Szatanie, i drugi raz g… widać. Próba odnalezienia szczytowej puszki kończy się fiaskiem z uwagi na niewystarczającą motywację poszukującego. Nawet groźby w stylu „ kto się nie wpisze, ten nie był” nie pomogły. Generalnie – Radek miał zlewkę na misia. Grupowe zdjęcie (choć można by pewnie nam imputować, że równie dobrze mogło być zrobione na Suchym Wierchu Kondradzkim) i decyzja: kontynuujemy opcję „full planu” i schodzimy Szatanim Żlebem, zaliczając jeszcze po drodze wierzchołek północny. 200% Szatana!
„Pogoda, jak na sanki”
Jacek przejmuje prowadzenie. Głównym tematem tej części drogi jest znalezienie rynny prowadzącej z okolic wierzchołka północnego w pobliże Szataniej Przełęczy, skąd opada Szatani Żleb – nasza droga zejściowa.
Szybko docieramy do rynny, gdzie Jck montuje stanowisko zjazdowe. Plan: trójka zjeżdża 100 metrów, Jacek decyduje, że schodzi – też 100 metrów. Jedziemy kolejno: Radek, Igi, ja. Po drodze 3 przeloty na zejście dla Jck. Wreszcie, po dotarciu na wysokość Szataniej Przełęczy, podchodzę pierwsza w jej kierunku. Słynnego “okienka” nie widać, jest całkowicie zasypane. Tymczasem, chłopaki przygotowują plac pod zejście dla Jck. Małe zamieszanie, za wcześnie wydana Mu komenda do zejścia powoduje, że zaczyna schodzić bez asekuracji z dołu. To podnosi nam lekko ciśnienie, jednakże szybko prostujemy temat. Nie zmienia to faktu, że lina się klinuje i – mimo asekuracji – Jacek schodzi de facto swobodnie ponad 50 metrów, podczas gdy pod jego nogami lina układa się w wesołe serpentyny, a jej wybieranie jest niemożliwe. Szczęśliwie, los tego nie wykorzystał.
Zaczyna sypać, temperatura spada, pogoda, jak na sanki. Do tego widoczność marna – sobotni “spacer po parku” nabrał nieco innego wymiaru, ale w dalszym ciągu mieszczącego się w kategoriach dzikiej przyjemności. Nastroje perfekcyjne, banany stale utrzymują się na twarzach. Zasypane “okienko” na Szataniej Przełęczy wyrywa z piersi Igiego autentyczny jęk zawodu: „A tak chciałem je zobaczyć!” – rzucił rozczarowany i srodze się zasępił.
Wreszcie, we czwórkę stajemy na przełęczy, spoglądając w dół żlebu. Spodziewamy się widoku napawającego autentycznym lękiem. Górna część faktycznie jawi się trochę stroma, ale ogólnie, całość wygląda całkiem ciekawie i raczej przystępnie, tragedii nie ma, będzie fajnie. Chowamy jedną linę do plecaka, z pomocą drugiej formujemy tramwaj i od tej pory schodzimy, już w komplecie, na jednym sznurku. Początkowo tyłem, mniej więcej w połowie długości żlebu – już przodem. Aż kusi, żeby zjechać na tyłku w dół, do czego zachęcają dodatkowo opady świeżego śniegu – robi się, jak na osiedlowej górce: nic, tylko wziąć dupozjazdy. Jednak mamy lenia i nie chce nam się ściągać raków, zatem schodzimy ospale, aż docieramy z powrotem do Doliny Mięguszowieckiej.
Podsumowując: plan zrobiony w 100 % (a nawet w 200%). Licząc chwilowy popas po ponownym pojawieniu się w dolnie i leniwe tempo na zejściu akcja zakończona po 13 godzinach. Droga bardzo ciekawa, wszyscy zadowoleni, jednak uczucie braku „tego czegoś” do pełnej satysfakcji pozostało. Bo bez „przygód” po drodze, bo bez walki o życie, bez epopei na zejściu czy wejściu… W zasadzie nikt specjalnie, konkretnie po tyłku nie dostał. Nawet wróciliśmy do auta jeszcze przed zmierzchem – przedziwne… Uczucie pozytywnego niedosytu zainicjowało zatem sezon wiosenny
Całość ze zdjęciami na:
http://summiter.pl/?p=2805