Witam,
to będzie krótka relacja z weekendowego wypadu w Tatry. Ekipa dwuosobowa, czyli ja i Marcin, z którym byłem na kursie zimowym. Plan - wejście na Kościelec w sobotę oraz wejście na Skrajny Granat, przejście granią do Zadniego w niedziele.
Akcję Kościelec zaczynamy ok 13 w sobotę. Atakujemy przez Karb od strony Czarnego Stawu. Śniegu mało, bo chyba się zaczęły w Tatrach roztopy
, ale nie ma tragedii - na całe szczęście brak śniegu nawianego . Idziemy samym środkiem żlebu prowadzącego na Karb, gdzie najwięcej wystającej trawy i kamieni. Na samym dole straszą nas dwa małe lawiniska. Na Karb docieramy późno, bo bodajże po dwóch godzinach brnięcia w głębokim śniegu. Warunki na Kościelcu trochę dziwne jak na tę porę roku. Śniegu bardzo mało, miejscami oblodzenia, a przeważnie goła skała. Na upartego można iść bez raków. Pogoda dopisała, na szczycie zastają nas piękne widoki oraz trzech taterników. Schodzimy razem. Na Karbie taternicy schodzą w stronę czarnego Stawu, a my w stronę Zielonych. Zejście długie i mozolne. Ciągłe brniecie w głębokim śniegu. Na dole mijamy jednego starszego turystę i po wymianie uprzejmości idziemy dalej. Po dwustu metrach pojawia się nad naszymi głowami helikopter Topru. Krąży chwilę nad nami. Ludkowie w helikopterze patrzą się dziwnie na nas, a my na nich. Ja w tym czasie próbuje wyciągnąć aparat żeby im pstryknąć fotkę. Niestety chyba się pokapowali, że to nie my ich wzywaliśmy no i odfrunęli dalej. Wylądowali jakieś dwieście metrów wcześniej na szlaku. Prawdopodobnie ten starszy turysta ich wezwał, albo zrobili to taternicy, których słyszeliśmy gdzieś na ścianie Świnicy. Wieczorem docieramy do Murowańca i prawie natychmiast zasypiamy
W niedzielę atak na Granaty zaczynamy o 8. Pogoda zapowiada się świetnie. Idzie nam sprawnie, zważywszy na niezły wycisk poprzedniego dnia. Szybko dochodzimy do Czarnego Stawu, a potem wbiegamy żlebem na przełączkę między Skrajnym Granatem a tą drugą górą
Niestety Marcina złapał kryzys. Mówi, że pie***li i nie idzie dalej. Pogoda coraz gorsza, pojawiają się chmury i mgła. Ja postanawiam mimo wszystko wejść na Skrajny, gdzie planowałem podjąć decyzją co dalszych moich losów na tej wycieczce. Wejście na skrajny - ekscytujące. Chyba najfajniejszy kawałek jaki dane mi było przejść w moim krótkim górskim życiu. Na skrajnym bardzo przyjemnie, pogoda zaczęła się poprawiać toteż dzwonię do Marcina, który kona na przełączce z informacją, że ja atakuję zgodnie z planem grań Granatów, po czym schodzę z Zadniego zielonym szlakiem letnim. Marcin potwierdza, po czym schodzi drogą wejścia. Na grani warunki dobre, ale brak śladu innych ludzi, co mnie trochę zaniepokoiło. Śniegu więcej niż na Kościelcu, do tego jest twardy i dosyć pewny. Niestety do ideału daleko i część trasy trzeba było zrobić trąc rakami o skały. Na Pośrednim pogoda się diametralnie zmienia. Nadciągnęły chmury i widoczność spadła do kilkunastu metrów. Nie widać nic poza granią. Myślę sobie, że póki jestem na grani w niczym mi to nie przeszkadza, a później może będzie lepiej... Oczywiście jak to w górach bywa, zamiast lepiej zrobiło się gorzej. Po przejściu Zadniego próbowałem znaleźć zejście, ale średnio mi się to udało, bo drogi zwyczajnie nie pamiętałem... Niby schodziłem tym szlakiem w lato, ale moja pamięć jest krótka i zawodna. Mapy też nie miałem, bo przecież szlaki zimowe się różnią od letnich, więc po co ją brać... Próbowałem zejść kawałek w kilku miejscach, ale przy takiej widoczności moja wyobraźnia podpowiadała mi niezbyt ciekawe rozwiązania. Toteż wróciłem na grań, usiadłem na kamieniu i po krótkim namyśle stwierdziłem, że jestem w głębokiej dupie. Wracać przez Skrajny mi się nie paliło, bo schodzić z wierzchołka do przełączki w takich warunkach to byłoby całkiem niepoważne. Odpadnięcie na tym odcinku równało się z bardzo długim lotem. Po dłuższym namyśle stwierdziłem, że poczekam aż się przejaśni
Oczywiście się nie doczekałem, ale tym razem nie ze względu na kaprysy pogody, lecz ze względu na opatrzność, która sobie o mnie w tym momencie przypomniała. Z okolic Zadniego nadeszło dwóch turystów. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że weszli na Zadni właśnie tym szlakiem, którego ja szukałem. wyszło na jaw, że poszedłem kilkadziesiąt metrów za daleko. Jak bym się zdecydował schodzić, tam gdzie próbowałem, to byłby zonk... Zgodnie ze wskazówkami turystów poszedłem zielonym szlakiem na dół. Oczywiście po drodze się zgubiłem, bo ślad mi gdzieś umknął (czyt. nie chciało mi się zginać i szukać nikłych śladów raków na twardym śniegu), a i te zielone znaczki jakoś złośliwie się pochowały pod śniegiem. Doszedłem to jakiegoś urwiska, ale na szczęście widoczność na dole była już w porządku, toteż szybko się zorientowałem w sytuacji. poszedłem za daleko w prawo. Szybko przetrawersowałem w odpowiednie miejsce odnajdując zielony szlak. Potem już wszystko potoczyło się bez przygód. Po drodze, nad Czarnym Stawem, dołączył do mnie Marcin i w komplecie doszliśmy do schroniska. Tam szybki obiadek i w drogę do Kuźnic. Jak zawsze ten odcinek okazał się najbardziej wymagający i po raz kolejny pobiliśmy rekord w ilości wypowiedzianych słów na k.
A jak było na prawdę, pozostawiam do własnego uznania po obejrzeniu zdjęć:
http://picasaweb.google.com/shejnowicz/ ... directlink
Pozdrówka
Azaghal