Po 3 tygodniach przerwy trzeba trochę podbudować kondycję. A gdzie najlepiej można sobie dać w dupę? Oczywiście w Cairngormsach. Tylko tam standardowa pętelka liczy sobie 20 km z hakiem.
Postanawiamy atakować dwa munrosy o dźwięcznych nazwach Beinn Bhreac oraz Beinn a'Chaorainn.
Ogarnianie Caingormsów od południa, od Braemar, samo w sobie jest hardkorem, bo żeby dotrzeć do munrosów trzeba pokonać ciągnące się w nieskończoność doliny.
Idziemy, urozmaicając sobie czas pstrykaniem. Cairngormsy są ładne, a przede wszystkim dzikie (to park narodowy) - co i rusz napotykamy stada jeleni, zające bielaki, pardwy i rude wiewióry, rzadki widok na Wyspach gdzie panoszą się amerykańskie, szare.
Wreszcie przychodzi upragniony moment, gdy po milionie kilometrów można zacząć się wbijać na plateau.
Ale że czas mamy dobry, można się za bardzo nie spinać i np. poleżeć na łonie natury - Mazio uwiecznia mnie podczas takiego momentu, ponieważ, cytuję "Wyglądałaś jakbyś myślała"
Zaczynamy marsz pod górę. Szybko staje się jasne, że to nie będzie zabawa - śnieg jest paskudny: głęboki, przepadający, zapadamy się po łydki (lżejsza połowa duetu) i uda (cięższa)
W rezultacie, droga na tę jakby nie było kopę w tych warunkach staje się jedną z najbardziej męczących spośród wszystkich przebytych przez nas w szkockich górach.
Przynajmniej pogoda jest - wbrew pesymistycznym prognozom - całkiem znośna:
Widoki na Glen Derry podbudowują mnie trochę, bo samo plateau, osobliwie w tych warunkach, budzi moją głęboko ukrytą tendencję do agorafobii.
Przed szczytem śnieg robi się fajny zmrożony, więc wyprzedzam Mazia niczym Justyna Kowalczyk i zdobywam Beinn Bhreac jako pierwsza. Zastanawiamy się, co dalej - iść na Beinn a'Chaorainn czy dać spokój? Pomiędzy nim a nami jest niemal płaska połać plateau, podejście końcowe też jest łagodne, czyli teoretycznie relaks - ale jeżeli śnieg będzie tak badziewny jak tam niżej, na odległości jaka nam jeszcze pozostała zarżniemy się na amen. Postanawiamy jednak zaryzykować. Dalsza droga wygląda tak:
Im bardziej się obniżamy, tym bardziej śnieg staje się miękki i utrudnia marsz.
W połowie drogi stwierdzam, że nie dojdę - nie że mi się nie chce, czy nie widzę sensu, tylko tak zupełnie czysto fizycznie nie dam rady - za chwilę padnę i zanim Mazio raczy się obejrzeć, pozostanie po mnie tylko podłużny biały kopczyk.
Regenerujemy się w worze. Trochę zimno w tyłek, ale zdaje egzamin. Kanapki, herbata, czekolada ("szkoda że nie masz szerszego otworu gębowego, zmieściłaby ci się cała") i jesteśmy gotowi na odwrót.
Wracamy po własnych śladach. Z planowanych 29 km wyszło 25, z czego 1/3 w głębokim śniegu. Do samochodu docieramy w stanie raczej słabym.
Fajnie było, tylko czemu te plecy (nie tylko, głównie) mnie tak nap... dzisiaj
Cairngormsy o tej porze roku to jednak masochizm.