Tak się jakoś ostatnimi czasy składa, że na koniec roku robię sobie małe kuku, przez co otwarcie kolejnego sezonu wymusza na mnie zrobienie jakiegoś łatwego testowego szlaku. Nie inaczej było i tym razem. Skręcony palec (palce?) w stopie i styczeń miałem out. Na początek nowego roku zdecydowaliśmy się więc na coś łatwego. Tym bardziej że pogodowo góry nie zapraszały w ogóle, a nawet można nazwać iż odpychały: pełne zachmurzenie, zimno i wiatr.
Gdy wylądowaliśmy na parkingu, wydawało się wszystko sprawdzać. No, może poza wiatrem – tu na dole jeszcze go nie było. Ale za to sypał drobny śnieg, który wraz z wysokością robił się coraz bardziej natrętny. W Skalnatym zrobiliśmy sobie pierwszy odpoczynek, ale tylko na posiłek. Choć warunki były coraz mniej optymistyczne, ruszyliśmy dalej. Wschód słońca tym razem nam nie groził, więc aparaty leżały nadal w plecakach.
Trawers masywu Huncowskiego (bo od tej strony tym razem poszliśmy) był niezbyt komfortowy, szczególnie dla moich palców, ale przez ostatni miesiąc ból stopy towarzyszył mi niemal w każdej chwili, więc swoją dezaprobatę do zapadania się w śniegu ograniczałem jedynie do cichego pomrukiwania brzydkich wyrazów. I szedłem dalej. Kotlinka Huncowska przywitała nas nową atrakcją: mgłą. Nie zniechęciło nas to jednak, gdyż teren znaliśmy na tyle dobrze by do Przełęczy trafić. Bardziej martwił za to koniec śladów. Zaczęło się przecieranie.
Na górze śnieg nam ciągle padał, na dole się nam pod stopami zapadał i tak sobie dreptaliśmy szukając w myślach sensu dalszego parcia. Na szczęście głód gór był na tyle silny że żadnemu z nas nie świtała myśl o odwrocie. Przynajmniej na razie. Gdzieś w dwóch trzecich kotlinki mgła zaczęła opadać, a ku naszej nieskrywanej radości zaczęły pojawiać się pierwsze widoki. Wprawdzie dość mizerne, bo ograniczone praktycznie tylko do jednej grani, ale w porównaniu do tego co było jeszcze chwilę temu, to i tak uważaliśmy to za sukces. Zaczęliśmy focić.
Chwilę później okazało się że to było dopiero preludium. Wraz z wzrostem wysokości widoki stawały się coraz bardziej niesamowite. Zastanawiałem się czy to tylko chwilowy kaprys Natury czy faktyczne polepszenie pogody, o której przecież żaden z portali pogodowych nie wspominał. Dzięki poprawie widoczności bezbłędnie zlokalizowaliśmy właściwy żleb którym mogliśmy dostać się na Przełęcz. Widok na drugą stronę – bajki ciąg dalszy. Jeżeli którekolwiek z nas miało jeszcze wówczas jakieś wątpliwości czy o tak późnej porze warto kontynuować naszą wycieczkę, po zobaczeniu tego obrazu niewątpliwie się ich pozbyło. To co musiało czekać na nas tam na szczycie warte było wiele.
Ruszyliśmy więc granią. Nie daleko nią doszliśmy. Nie wiem jak w warunkach letnich, ale przy świeżym śniegu nie podobała mi się. Tym bardziej że niska temperatura dodatkowo trochę nam utrudniała. Na dole było minus jedenaście, tu wyżej, gdzie lodowaty wiatr dodatkowo potęgował mróz, odczuwalna temperatura musiała oscylować gdzieś w okolicach minus dwudziestu.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji odbiłem w dół. Okazja okazała się niestety ślepym zaułkiem. Wiedząc jednak iż grań na tym odcinku jest zaproszeniem do nieszczęścia, próbowałem się zmusić by iść dołem. Dwa razy się zmuszałem i dwa razy wracałem. To miejsce też mi się nie podobało. Dopiero za trzecim razem udało mi się przekonać instynkt samozachowawczy że przejdę. Przeszedłem, ale wiedziałem że wracać tędy na pewno nie będę.
Po dłuższej chwili dobiła do mnie Iwona. Jej niemy wzrok powiedział mi wszystko, ona też nie będzie tym odcinkiem wracać. I to pomimo że szła nim w tą stronę na sztywnej asekuracji. Zostawiłem jej stanowisko do pozbierania a sam ruszyłem dalej. Dość konkretnie zmarznąłem w tym bezruchu czekając aż Iwona do mnie dojdzie i potrzebowałem trochę ruchu na rozgrzewkę. Trawers. Nie wiem czemu ubzdurałem sobie że tędy będzie łatwiej. Może w innych okolicznościach. Ale jak się okazało, nie dziś. Nie przy kilkudziesięciu centymetrach świeżego śniegu, który przy każdym kroku obsuwał się w dół i sprawiał że my jechaliśmy również. I nie przy lodzie, którym dość szczelnie pokryte były wystające czasem skały. Warstewka lodu była na tyle gruba że nie dało się złapać kamienia, a jednocześnie na tyle cienka że czekan stawał się przy niej zupełnie bezużyteczny.
Wszystko to sprawiło że tak szybko jak z tej grani zlazłem, równie szybko na nią właziłem. Może i były na niej nawisy, może i były kopy nawianego sypkiego śniegu, może i nie raz człowiek zastanawiał się co ma pod sobą, ale wszystko to było jakby odrobinę mniej schizofreniczne niż trawers poniżej. Dlatego resztę odcinka do początku masywu przebyliśmy stricte samym ostrzem grani.
W międzyczasie widoki robiły się coraz bardziej urzekające. A wraz ze wzrostem ich piękna, rosła nasza determinacja do zdobycia zamierzonego pierwotnie celu. Celu, który już od dłuższego czasu widzieliśmy tak blisko jak na dłoni, ale który jak to często w górach bywa, wydawał się wciąć w takiej samej odległości od nas. Rosło za to nasze zmęczenie. Kanapki przypominały zmrożony śnieg (w konsystencji i smaku zresztą też), napój energetyczny był jedną wielką bryłą lodu. Chwilami miałem wrażenie że szpik w kościach mi zamarza. Ale wiedziałem że najlepszym sposobem na chłód jest ciągły ruch, więc na przekór wyczerpaniu parłem do przodu. Pozytywną kwestią za to był fakt że stopa działała niemal bez zarzutu. To cieszyło.
Wreszcie dotarliśmy do końcowej grani. Zatrzymałem się kilka metrów przed nią. Gigantyczny nawis (Iwona określiła go mianem małego seraczka) który wisiał nad drugą doliną zdecydowanie nie zapraszał wyżej. Od szczytu dzieliło nas niecałe trzydzieści metrów poziomego odcinka. Niby płaskiego, ale chyba najbardziej ryzykownego w całej dotychczasowej zabawie. Pójdę za wysoko, to polecę z nawisem. Pójdę za nisko, to pojadę z deską. Sypki i kopny puch w który czekan wchodził razem z dłonią, dudniący odgłos niezwiązanych niższych warstw śniegu i świadomość tego co czeka mnie gdy się poślizgnę, sprawiły że nie zostawałem na tym odcinku dłużej niż było to konieczne. Przeszedłem go szybko lecz pewnie. Po chwili dotarła do mnie Iwona. Jeszcze kilka kroków i byliśmy na szczycie. Sukces.
Ja jednak zamierzałem coś jeszcze zrobić. Odwiązałem się, wziąłem aparat i ruszyłem za załom. Chciałem poszukać najwyższego punktu wierzchołka. Nie dotarłem daleko. Szybko wróciłem więc po czekan. Z nim poszło mi dużo łatwiej. Za skałą zobaczyłem dwa podobnej wysokości głazy. Oba wprawdzie pokryte śniegiem, ale wydawało mi się że ten drugi, dalszy jest jakby wyższy. Nie wyglądało to na dużą różnicę. Sześć, może siedem centymetrów, ale mnie wystarczyło. Wiedziałem że muszę tam wejść. To znaczy na też bliższy. Ten wyższy chciałem zostawić. Na następny raz…
Na szczycie nie spędziliśmy zbyt dużo czasu. Czekało nas jeszcze zejście, a przed nadejściem zmroku wolałem znaleźć się jak najniżej, najlepiej już w dolinie. Dlatego pominęliśmy pobliski niższy szczyt, choć dzieliło go od nas niecałe dziesięć minut zwłoki. Ale będzie powód by tam wrócić.
Ostatecznie przed nocą zdążyliśmy. Przynajmniej w tą bezpieczniejszą część drogi. Mimo to ostatecznie trochę nas ten cel sponiewierał. Może i Kieżmarski od Huncowskiej Przełęczy jest łatwym szczytem, ale przy minus piętnastu i przy mroźnym wietrze, a przede wszystkim przy kilkudziesięciu centymetrach świeżego sypkiego puchu, przez który trzeba się nieustannie przedzierać, może odrobinę zmęczyć…
|