poniższy tekst zawiera słowa uważane za obraźliwe... jeżeli z jakiś powodów słowa takie przeszkadzają Ci w mowie potocznej, zakończ czytanie w tym miejscu...
Napisał że jadą w Tatry i czy jadę z nimi. Jasne! Nie było mnie tam koniec maja, cały czerwiec i początek lipca. Więc głód jest. To nic że tydzień temu wróciłem z dwutygodniowej austriacko-włoskiej wyrypy. W końcu tatry to tatry… Napisał że będą się bawić na Pośredniej. Ha. Znowu. Dobra, mogę i na Pośredniej. W końcu drogę do Przełęczy mamy już obczajoną, a potem podobno ma być zupełnie łatwo. To właśnie końcem maja biegaliśmy po Ławce Dubkego tam i z powrotem szukając jakiegokolwiek niezaśnieżonego żlebu, którym byśmy mogli dostać się na szczyt. Niestety, nie udało się. Więc teraz możemy robić powtórkę z rozrywki. Tylko oczywiście z hapyendem proszę…
Trzecia czterdzieści meldujemy się na parkingu, i standardowo ładujemy na tory kolejki. Tamtędy prowadzi najkrótsza droga na Hrebieniok. Dalej to oczywiście kierunek na terinkę. Jest ciepło, miło i przyjemnie. Aczkolwiek szału nie ma – ciemne chmury ciągle nadchodzą od północy. Nie dochodzimy do schroniska. Na wysokości Żółtej Ściany odbijamy w żleb. Następnie skręcamy w prawo i wąskim zacięciem wchodzimy na grań. Tu wita nas niezbyt miła niespodzianka: zimny i porywisty wiatr. Pozostała trójka uderza na wierzchołek Żółtej, a ja ubieram uprząż. Nie czekam jak wrócą. Ruszam wąską grańką. Oczywiście tak jak ostatnio, znowu na niej wieje, przez co nie idzie mi się zbyt pewnie. Nagłe i niespodziewane uderzenie wiatru wytrąca mnie z równowagi. Upadam. Na szczęście jestem jeszcze na tyle niezmęczony że udaje mi się wylądować na grani. „motyla noga” leci w przestrzeń, a ja resztę drogi przebywam na czworaka.
Docieram do końca tego etapu – kilkumetrowej pionowej ścianki. Chwytów i stopni na niej jest co niemiara, ale tak nieciekawie ustawionych, że daleko temu to lajtu. Dodatkowo zaczyna się ta ścianka przełączką szerokości pół metra, więc przy zejściu trzeba mieć nieliche szczęście żeby na nią trafić. Albo trzeba zjechać. Do czego zresztą na szczycie ścianki zamontowany jest ring. Tu pod ścianką chwilę czekam na resztę zespołu. Dłuższą chwilę. Zniecierpliwiony dzwonię do Dawida, na co dostaję odpowiedź że idą tylko na lotnej. Więc żebym czekał. Dobra, czekam. Niby gdzie mam iść…
Wkrótce wąż dochodzi do mnie. Dopinam się na jego początek i ruszam do góry. Dziś Ławka Dubkego jest w nieporównywalnie lepszym stanie niż ostatnio. W ogóle nie ma na niej śniegu, przez co linia podejścia jest bardzo wyraźna. Powoli nabieramy wysokości. Gdzieś w dwóch trzecich jej długości zaczynam z niecierpliwieniem spoglądać w górę szukając właściwego żlebu. Wiem że z ławki są trzy drogi na górę. Dwa żleby (pierwszy trudniejszy oraz zaczynający się niedaleko przełęczy drugi - łatwiejszy) i przepaścista droga graniówką wyprowadzająca wprost na Małą Pośrednią. Ja chciałbym trafić w ten drugi żleb. Wiem że z Lodowych szczytów ten żleb jest widoczny jak na dłoni. Niestety, tu na miejscu wygląda to trochę mniej przejrzyście. Każde miejsce wygląda jak hipotetyczny początek żlebu.
W końcu zniecierpliwiony Dawid stwierdza żebym uderzał do góry. Co też czynię w słodkiej nieświadomości. Szybko trudności rosną. Jedno, drugie, trzecie nieprzyjemne miejsce. Stoję na koniuszkach butów, trzymam się paznokciami. Ale wchodzę. Skupiam się głęboko na tym co robię i nie odpadam. Bo wiem że nie mogę. I nie myślę na razie o zejściu tą drogą. Gdy jest taka możliwość, zakładam przeloty. Po kolejnym kluczowym momencie docieram nagle do prostego i prawie płaskiego odcinka. Spoglądam w prawo i zauważam banalnie łatwe dojście do opuszczonego nie tak dawno zachodu. Niech szlag trafi skróty! Ale przynajmniej wiem że da się tędy wrócić.
Idziemy dalej żlebem do góry. Pod sam koniec zaczyna się on robić coraz bardziej stromy, przekształcając się niemal w komin, ale duża ilość stopni pomaga w jego pokonaniu. W końcu docieramy do jego końca. Wychodzę na wierzchołek i spoglądam wkoło. Hmmm. Jeden szczyt widzę. To pewnie główny. Ale gdzie podział się drugi – Mała Pośrednia. Odbijam w prawo i przechodzę jeszcze kilkanaście kolejnych metrów dochodząc do przełęczy. Jest i Mała. Faktycznie jest mała. Jest niewiele wyższa od samej przełęczy. Spoglądam więc na dużą. Zadzieram głowę do góry, ale nie widzę wierzchołka. Tylko wielkie bloki skalne poustawiane w przewieszone ściany. Podobno da się wejść na szczyt stąd wprost po skałach. Pewnie tak, ale to musi być chyba co najmniej droga czwórkowa. Najłatwiejsza droga z tego miejsca, to zejście około pięćdziesięciu metrów w dół na stronę Doliny Staroleśnej, i potem trawersem ściany i płytami do góry. Łatwo. Tzn Chmielowski pisze że łatwo.
Dawid oczywiście napalił się na wejście wprost do góry, ale delikatnie choć stanowczo wybijamy mu ten pomysł z głowy. W końcu odpuszcza. Schodzimy w dół. Na długość liny. Znów idę jako pierwszy, i widzę ciekawie wyglądającą półeczkę odbijającą w lewo. Próbuję nią dojść jak najdalej, niestety, po kilkunastu metrach droga kończy się pionową ścianą. Tyle. Wracam. W połowie zejścia próbujemy jeszcze wbić się w malutki kominek, w którym Krzysiek widzi kopczyk. Początek jest na tyle mało ciekawy, że pozwalam tym razem prowadzić Dawidowi. Jest lepszy ode mnie w te klocki. Dawid szybko wchodzi w zagłębienie i z uśmiechem potwierdza właściwość tej drogi. Są kopczyki, i jest lajtowo. No to wchodzimy za nim. I faktycznie idzie się dość prosto. Jest może odrobinę przepaściście, ale chwytów jest dużo, a dodatkowo ubezpieczają nas przeloty, które prowadzący montuje całe mnóstwo.
Dochodzimy do końca trawersu, i naszym oczom ukazuje się szerokie, łagodne ostatnie zbocze wyprowadzające wprost na szczyt. Pastwisko – kwitujemy z uśmiechem. Dawid jednak nie byłby sobą, gdyby czegoś jeszcze nie wymyślił. I zamiast w górę uderzać tą autostradą, odbija na ostrze grani. Tu wysokości nabiera się dużo szybciej, ale miejscami jest wąsko i trudno. Mimo to nikt z nas nie ma do niego pretensji z wyboru trudniejszej wersji. Jeszcze kilka minut i stajemy na wierzchołku Pośredniej. Widoki są wprawdzie co najwyżej marne – ciemne chmury które od początku dnia nam towarzyszą, teraz spotęgowały swoje wysiłki, i zakryły większość nieba skutecznie niwelując okoliczne szczyty. Ale tu na górze nie ma wiatru, i jest nawet przyjemnie. Na wierzchołku spędzamy dwa kwadranse. Jest czas na posiłek, na kilka pamiątkowych fotek i oczywiście na wpis do puszki.
Niestety, ten sielankowy czas przerywają grzmoty nadchodzącej burzy. Wiemy że prognozy na dziś przewidywały przelotne opady. A zdajemy sobie sprawę że deszcz przy zejściu z tego szczytu może nam bardzo skomplikować życie. Dlatego też decydujemy się na inną drogę zejściową. Dawid optuje za Żlebem Stilla, ja za Ciemniastym Żlebem. Still to podobno droga dłuższa, ale mniej pokręcona i prostsza. Ciemniasty za to jest przy zejściu wariantem najłatwiejszym ale trudnym orientacyjnie. Wiedząc że nie mam ze sobą dokładnego opisu drogi – nie upieram się przy swoim. Wybieramy więc drogę Dawida. Mamy tylko jeden problem – żaden z nas nie tylko nie zna tej drogi, ale nawet nie przerabiał jej wcześniej. Skoro jednak Dawid chce Stilla, pozwalam mu prowadzić. Niech szuka. Ja mogę zamykać i zbierać szpej.
Szybko ruszamy w dół. Tym razem już pastwiskiem. Dawid prowadzi w dół wprost na azymut. Mam poważne wątpliwości czy to najlepszy kierunek, bo nie chce mi się wierzyć aby cała droga przebiegała tylko jednym żlebem, ale nie chcę się mieszać do nieswojego wariantu. W końcu Dawid prowadzi i widzi lepiej. Coraz częściej zaczyna grzmieć, i spadają pierwsze krople deszczu. My akurat znajdujemy się w nieprzyjemnym trawiastym terenie. To powoduje że pomimo chęci jak najszybszego znalezienia się na dole, jesteśmy zmuszeni zwolnić. Na mokrej trawie łatwo o wypadek. Ja dodatkowo odkrywam niepokojący fakt – mój wibram zaczyna bardzo kaprysić na mokrej skale. Trawy jeszcze się trzyma, ale kamieni nie bardzo. Pierwszy poślizg. „motyla noga” leci w przestrzeń doliny. To jednak nie koniec naszych kłopotów. W sumie to dopiero się one zaczynają…
Stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Żleb urywa się kilkunastometrową zerwą. Nie do przejścia w dół. Nie w tych warunkach. Debatujemy dłuższą chwilę co robić dalej. Dawid próbuje przetrawersować ścianę, co nawet mu się udaje, ale robi to kilkucentymetrową półeczką bez wyraźnych chwytów. I co gorsza nie widzi dalszej drogi. Ja próbuję zejść stromym kominkiem w dół, ale docieram do pięciometrowego uskoku. Niestety, batmanem nie jestem – wracam. Zaczyna podać deszcz. Pomysły się wyczerpują. Próbujemy znaleźć miejsce o które można by zahaczyć taśmę i zrobić stanowisko zjazdowe. Nic innego nie wchodzi w rachubę. Jednak niemal wszystkie kamienie i głazy w tym miejscu żlebu są doskonale wyślizgane i perfekcyjnie obłe. Poszukiwania ewentualnego ringu zjazdowego również spełzają na niczym. W końcu Dawid decyduje się na mały akt ryzyka. Zahacza taśmę o fragment lekko wystającej skały w ścianie. Dla dodatkowego bezpieczeństwa dociska w szczelinę kamień. To totalna prowizorka, ale nie mamy wyjścia.
Jako autor pseudostanowiska, Dawid decyduje się zjeżdżać pierwszy. Tester… Dla uspokojenia własnej osoby prosi Anetę by kontrolowała stan i pracę taśmy. Jak zacznie się obsuwać – ma krzyczeć. Kiwam z rezygnacją głową. Się nam zachciało Stilla – myślę. W międzyczasie Dawid zjeżdża. Los tym razem jest po naszej stronie – udaje mu się. Następna w kolejce jest Anetka, a potem Krzysiek. Kontroluję im stan taśmy, ale ta na szczęście pracuje prawidłowo. Mimo to nie czuje się jednak uspokojony – mnie nie będzie miał kto kontrolować. Lecz cóż. Ktoś musi schodzić ostatni. Krzysiek kończy zjazd, ja przygotowuje się do swojej kolejki. Poprawiam taśmę, dociskam kolejne dwa kamienie w szczelinę. Jakby miały jakąkolwiek szansę mnie zatrzymać, gdy taśmie się znudzi i zechce pójść na spacer. Logika jednak jest dość daleko w tym momencie ode mnie. Jest pewność, jest zdecydowanie i jest co najważniejsze - zimna krew. Ale to wszystko.
Deszcz zaczyna się nasilać. Robi mi się zimno. Opieram się na rewersie i nagle bez ostrzeżenia opadam kilka centymetrów. Błysk strachu i cisza. Wiszę. Cholera, moje dodatkowe kamienie wypadły. A taśma wróciła do pierwotnego położenia. Kolejna „motyla noga” leci w przestrzeń. Cicha, ale stanowcza. Zaczynam mieć dość tego miejsca. Jak najszybciej zjeżdżam, starając się nie wykonywać gwałtownym nacisków na punkt zjazdowy. Nie wiem na ile mi się to udaje, ale dojeżdżam do końca w jednym kawałku. W myślach dziękuje taśmie. Zwijamy sprzęt i schodzimy dalej. Teraz jest trochę łagodniej, więc deszcz przestaje padać. Tak żeby się nie marnował. Pokonujemy niezliczone prożki, skalne schodki i kamienne stopnie. Wszystkie mokre i wyślizgane jak polerowany marmur. Gwizd i dup! Leżę. Chwilę później kolejny ślizg zakończony dwumetrowym zjazdem na dupie po błocie. Zaczynam pomału przypominać błotnego stwora. Ale chyba nie tylko ja. Odcinki skalne przeplatają się z odcinkami mokrej i wysokiej trawy. Jeżeli jeszcze był wśród nas ktoś, kto mógł się pochwalić suchością w butach, to w tym momencie odszedł w niepamięć definitywnie.
Łup! Kolejny upadek. I ból. Silny. Lądując na kamieniu wyginam pod nienaturalnym kątem palca wskazującego w lewej ręce. Chwilę siedzę na błocie licząc z nadzieją że ból minie tak szybko jak się szybko pojawił. Niestety, nadzieja na to że i tym razem nic mi się nie stało gaśnie dość szybko. Palcem wprawdzie mogę zginać (chociaż tyle – znaczy że nie złamany przynajmniej), ale nawet najmniejszy nacisk powoduje ból i paraliż. Całej dłoni. No to mam problem. Ze irytacją potrząsam głową. Mam też na szczęście drugą rękę i dwie nogi. Podnoszę się i powoli zaczynam schodzić. Co chwila oglądam uszkodzonego palucha. Nie jest tak źle – nie spuchł bardzo. Może to tylko stłuczenie. I oby to było tylko stłuczenie, bo ze zwichniętym palcem mam posprzątane. Próbuję go użyć na kolejnej ściance, ale robię to tylko raz – paraliżujący ból dłoni sprawia że ręka ześlizguje mi się z chwytu i o mało co nie spadam. Pieprzę to. Zejdę bez jego pomocy.
Problem w tym że udaje mi się to tylko wtedy gdy schodzę przodem. W trudniejszych momentach gdy dany odcinek jest na tyle stromy że zmuszony jestem schodzić przodem do ściany, mam już poważny problem. Dochodzę do kolejnego kluczowego miejsca. Kilkumetrowa ścianka. Z góry wygląda to na całkiem proste, ale w tym momencie zaczyna znów padać. I to nie tak jak dotychczas, kropla na sekundę, ale prawdziwy rzęsisty deszcz. Skała jest obła, i mokra. Ja mam niesprawną dłoń. Nic nie mówię na temat deszczu, który wymyślił sobie padać akurat wtedy, gdy ja jestem w najtrudniejszym momencie. Zaciskam żeby i próbuję schodzić. Krok po kroku, każdy niepewny, centymetr po centymetrze w dół. Pojęcie „trzech pewnych punktów podparcia” jest dla mnie w tym momencie całkowitą abstrakcją. W sumie to nawet dwa pewne punkty podparcia u mnie nie istnieją. Są chwile kiedy mam wrażenie, że żaden z moich chwytów i stopni nie jest pewny. Buty trzymają mnie na przekór grawitacji. Chwilę wcześniej na dużo bardziej płaskiej powierzchni jechałem bez zmrużenia oka. Tu – trzymają się. Nic z tego nie rozumiem, ale nie zależy mi na tym. Moja wspinaczka przypomina styl brzuszno – podbródkowy. Wykorzystuję każdą nadarzającą się część ciała to podparcia się.
Po nieskończenie długim czasie (który w rzeczywistości trwał chyba nie więcej niż kilka minut) przechodzę ściankę. Nie czuję zimna. Ten odcinek rozgrzał mnie do czerwoności. Chociaż ulewa trwa dalej nasilając się z każdą chwilą. W pewnym momencie dostrzegam kopczyki. Dociera do mnie że wreszcie łączymy się z drogą Stilla. A więc jest dobrze – zaczynam wierzyć że jeszcze wyjdziemy z tego w jednym kawałku. Droga teraz zaczyna się wić wśród traw i kamiennych stopni. Wytracamy wysokość szybciej, aczkolwiek wciąż daleko mamy jeszcze do bezpiecznej strefy. Prowadzące trio preferuje ścianki, ja pozbawiony pełnej sprawności lewej dłoni, szukam swojej ścieżki zejścia. Czasem powoduje to zahaczanie się liny, którą ciągle jesteśmy związani. Nikt nie wie po co, bo asekuracja w tym miejscu jest żadna, ale nie wiemy co los nam jeszcze dziś przyniesie, więc się nie rozwiązujemy. Prawdę mówiąc lina przynosi nam więcej pracy, bo trzeba uważać by się nie klinowała. Ale jesteśmy tak zobojętniali że nikomu nie chce się nic w tej materii zdziałać.
W końcu dochodzimy do końcowego odcinka drogi. Wchodzimy w finałowy żleb. Dla podniesienia rozrywkowości naszej wycieczki żlebem tym płynie regularny potok. Deszcz wprawdzie znacznie osłabł, ale napadało go dziś wystarczająco dużo, by miało co spływać jeszcze długo po naszym zakończeniu zabawy. Nadzieja że finałowy żleb kończy nasze przygody pryska dość szybko. Przedzierając się przez zimne fale docieramy do kolejnej atrakcji dzisiejszego dnia – kilkunastometrowego, nie pionowego wprawdzie, ale bardzo stromego i praktycznie bez chwytów, odcinka skalnego. Jego ścianami spływa potok, w tym miejscu tworząc zresztą bardzo malowniczy wodospad. A żebyśmy nie mieli już wątpliwości, w skale tuż nad huczącym potworem widzimy zamontowany ring zjazdowy. Nawet nie próbujemy szukać innej drogi zejścia. Jesteśmy zbyt zmęczeni by kombinować. To już czwarta godzina zejścia, a ósma w ogóle na tej górze. I to nie licząc dodatkowych dwóch pierwszych, które poświęciliśmy na dojście szlakiem do początku żlebu.
Po kolei zjeżdżamy na półkę poniżej, z przymusu bawiąc się w canyoning. Zimna woda zalewa buty i spodnie do kolan, wlewa się w rękawy kurtki i chlapie po twarzy, a nawet za kołnierz. Jeżeli miałem jeszcze jakieś suche miejsca na swoim ciele, to przestałem je zauważać. Wszelkie próby zjazdu poza ryczącym i chlapiącym monstrum, są w moim przypadku skazane z góry na niepowodzenie – mając niesprawną dłoń, nie mam zbyt wielkiego pola manewru. Dojeżdżam w końcu na sam dół. Drżę z zimna, modląc się w duchu aby aparat fotograficzny w plecaku mi nie przemókł. Resztę pieprzyć. I tak wszystko co mam ze sobą, po powrocie pójdzie do suszenia i/lub prania. Ale mojej alfy to nie dotyczy.
Dawid klaruje i składa linę. Ja zaczynam schodzić ostatni odcinek wąską ścieżką w kierunku widocznego poniżej nas płata śniegu, kończącego się na piargowym kamienisku łagodnie wychodzącemu w dolinę. Koniec – uśmiecham się w myślach. I nawet ból dłoni nie psuje mi nastroju. Ból nie, ale robi to widok, który dostrzegam chwilę później. Ścieżka kończy się kolejną zerwą. Kilkumetrową, ale nie do przejścia. Mimo to, wbrew logice, próbuję schodzić. Błąd. Chyba pierwszy tak poważny tego dnia. Wpakowuje się w miejsce gdzie każdy ruch oznaczać może odpadnięcie od ściany. Każdy kamień na którym próbuję znaleźć jakiś chwyt, rusza się. Lewa stopa stoi na niewiadomo czym, prawa końcówką podeszwy na jakiejś trawce. Kretyn. Połamać się na ostatnim fragmencie drogi, to już trzeba być zaiście bardzo zdolnym. Stoję tak zawieszony w tej próżni, czekając sam nie wiem na co.
W końcu podejmuję decyzję. Nie skaczę w dół (mam po co żyć), nie schodzę niżej (j.w.) i nie czekam jak odpadnę (długo bym nie czekał). Chwytam zdrową ręką jeden z ruszających się kamieni, i na tyle na ile pozwala mi jego chybotliwość, podciągam się na kolana. Lewą rękę mam praktycznie bezużyteczną. Nie zastanawiam się nad tym co muszę teraz zrobić. Gdybym się nad tym zastanowił, nie miał bym odwagi by to zrobić. Puszczam chybotliwy kamień, i rozpaczliwym, choć jak najbardziej powolnym ruchem wyrzucam dłoń do miejsca gdzie schodząc tu, miałem pewny chwyt. Wiem że mam tylko jedną próbę, i wiem że muszę ją wykorzystać. Gdybym w międzyczasie zjechał kolanem z prowizorycznej półeczki, nic nie powstrzymało by mnie przed upadkiem. Los jednakże po raz kolejny jest mi łaskawy. Prawa dłoń trafia na pewny chwyt, i zaciskam na nim palce. Głęboki oddech, i próba wstania na nogi. Udana. Jeszcze tylko szybkie dwa kroki w prawo i już jestem w bezpieczniejszym terenie.
Spojrzenie do góry i uśmiech. Kolejny ring zjazdowy. A więc jednak tu też trzeba zjechać, a nie wygłupiać się ze schodzeniem. Kategorycznie domagam się pierwozjazdu i chwilę później bezpiecznie ląduje na śniegu. Wypinam linę, i pozwalam sobie na chwilę zabawy – zjazd po płacie śniegu na butach. Dojeżdżam nim do piargów, a nimi zaczynam schodzić w dół starannie unikając używania rąk. Po raz ostatni odwracam głowę w stronę wierzchołka Pośredniej Grani, i z uśmiechem na duszy mamrotam pod nosem „motyla noga… zlazłem i żyję…”
_________________ Czasem wystarczy przestać pragnąć jakiegoś marzenia, aby sprawić żeby się ono spełniło...
|