To był udany dla mnie rok od strony górskiej turystyki. Zachęcony dyskusjami w sieci i zdopingowany relacją Piotra Kłosowicza postanowiłem przejść się Głównym Szlakiem Beskidzkim.
Wystartowałem na początku maja, zaczynając wędrówkę "od końca", czyli od Wołosatego. Szedłem sobie spokojnym, równym krokiem, a że dzień wiosenny długi - zaszedłem do Ustronia po 11 dniach. Pogoda mi sprzyjała, raptem dwie burze: na Babiej i Adamowie jeden dzień mglisty jeden dżdżysty - do wytrzymania.
Szło mi się całkiem dobrze i radośnie - biorąc pod uwagę rozkwitającą wiosnę. W Bieszczadach buki puszczały pąki, kwitł lepiężnik, cebulic i wawrzynek wilczełyko. Tu i później w Beskidzie Niskim cicho i spokojnie - wszak sezon nie zaczął się na dobre: czasem spotykałem dwie - trzy osoby na szlaku wciągu dnia. Zwierzaczków tych większych - nie trafiałem, dziewczę hoże, które-m spotkał pod Izbami wspominało o kąckich wilkach. Mnie tylko straszyły piękne salamandry nad Wysową.
Początkowo wędrowałem z namiotem i całym obozowym majdanem, po kilku dniach zostawiłem manele W Rymanowie. Odciążony plecak i zagojone pęcherze na stopach zachęcały mnie do parcia do celu. Szybko się zorientowałem, że cel jest dla mnie osiągalny, i mimo sędziwego wieku, dojdę raz-dwa do Ustronia. Czasem psioczyłem na kiepskie oznakowanie, zwłaszcza w Beskidzie Niskim, wzdychałem patrząc z dezaprobatą na rabunkową gospodarkę leśną i sterty śmieci wokół schronisk. Ale nic to! Względną samotność na szlaku rekompensowały mi miłe pogaduszki z nielicznymi plecakowiczami i równie sympatyczne przyjęcia w miejscach noclegowych: kwaterach prywatnych i schroniskach.
Większość czerwonego szlaku była mi dobrze znana. Wycieczka dała mi okazję przypomnienia sobie niektórych odcinków, zaobserwowania zmian dokonanych w krajobrazie przez ostatnie kilka(dziesiąt) lat i odświeżenia miłych wspomnień.
Bez wątpienia jednym z motywów pójścia GSB była chęć sprawdzenia siebie, ocenienia, na ile mnie jeszcze stać. Z drugiej strony - z pewnością nie było tu elementu "walki ze sobą" czy tym bardziej "walki z górami". Po prostu wędrowałem sobie ;-)
Trasę pokonywałem uczciwie, bez skrótów, kilka drobnych odstępstw wynikało ze zgubienia szlaku i burzy. Wyglądało to mniej więcej tak:
Dzień 1. Wołosate - Smerek Wieś; 48 km, 16 h
Dzień 2. Smerek Wieś - Duszatyn; 43 km, 15.5 h
Dzień 3. Duszatyn - Rymanów Zdrój; 48 km, 16 h
Dzień 4. Rymanów Zdrój - Kąty; 37 km, 12 h
Dzień 5. Kąty - Regetów; 42 km, 15 h
Dzień 6. Regetów - Hala Łabowska; 50 km, 15 h
Dzień 7. Hala Łabowska - Krościenko; 43 km 14 h
Dzień 8. Krościenko - Rabka; 50 km, 14 h
Dzień 9. Rabka - Markowe Szczawiny; 47 km, 14 h
Dzień 10. Markowe Szczawiny - Węgierska Górka; 54 km, 14.5 h
Dzień 11. Węgierska Górka - Ustroń; 57 km, 15.5 h
Razem 519 km, 159 h (kilometry wg źródeł z sieci, godziny łącznie z 15-min. odpoczynkami na posiłki).
Największą przyjemność sprawiło mi wędrowanie przez Beskid Niski - zadecydowały o tym stare sentymenty. Zachodnia część szlaku, ku memu zaskoczeniu, nie była aż tak zatłoczona, może to za sprawą błota i śniegu wciąż leżącego między Babią a Rysianką.
O samej trasie nie będę się rozpisywać, szlak ten doskonale znany jest forumowiczom. Szczegółową relację znajdzie czytelnik na mojej stronie. Bezpośredni link to
http://kornel-1.webpark.pl/gsb.htm.
Cóż mogę jeszcze dodać? Warto się przejść tym szlakiem, właśnie takim dłuższym - jak GSB czy GSS - chociaż raz w życiu. Duża satysfakcja, można ocenić swoje możliwości. Później - już po przejściu - człowiek inaczej patrzy na góry ;-)