Ta ściana spodobała mi się od pierwszego spojrzenia. Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że często widziałem ją całą w śniegu. W końcu przyszedł dzień, kiedy spróbowałem się z nią pobawić…
Z Sącza wyruszyliśmy jak zwykle w nocy, w ciemnościach dobiliśmy do parkingu i powoli budząc się ruszyliśmy w atramentową czerń lasu. Dość szybko, bo już po pół godzinie zgubiliśmy szlak. Próbowaliśmy wprawdzie iść dalej, ale gdy ścieżka definitywnie zakończyła swój żywot w niewielkim bagienku, zrezygnowaliśmy ze skrótów. To sprawiło że do schroniska dotarliśmy lekko spóźnieni. Ale za to w
pełnym słońcu.
Po kilku chwilach ruszyliśmy wyżej.
Obejście stawu, trochę kamieni,
kilka łańcuchów i kupa głazów - tu nasza droga wchodzi w zacienioną kotlinkę. Ubieramy uprzęże i kaski i zaczynamy zabawę. Na początku
trawers płata śniegu, potem trochę piargów i stajemy pod ścianą. Kilkanaście metrów powyżej znajduje się szeroka terasa na którą można wejść jednym z czterech spadających żlebów. To znaczy do wejścia nadają się tylko dwa prawe, a dokładniej pierwszy od prawej, ale w przypadku problemów, można spróbować wejść również drugim.
Hasło "eee, pierwszy taki łatwy, chodźmy drugim, jest krótszy" sprawia że rezygnujemy z łatwiejszej opcji i pchamy się w drugi level. Wybrany żlebik jest wąski, ma wypolerowane skały, trochę mchów w każdym miejscu na którym można by postawić pewnie stopę i składa się z dwóch progów. Pierwszy pokonujemy jeszcze jako tako, ale drugi nas lekko przyhamowuje. Tu dodatkowo skały są miejscami mokre. Nie chcąc więc fatygować horskiej służby wyciągamy linę i końcowy próg pokonujemy związani. Powyżej jest fajny głaz (zresztą chyba jedyny) na którym można zrobić pewne stanowisko, aczkolwiek jest on odrobinę za blisko krawędzi ściany, jak na mój gust. Niemniej pierwsza trudność pokonana.
Przechodzimy kilkanaście metrów na drugi koniec półki gdzie czeka nas kolejna. Przed nami następny żleb, lecz tylko jeden więc nie możemy za bardzo grymasić. Wybierać możemy sobie co najwyżej stronę którą chcemy go przejść. Początkowo idziemy jego prawą stroną, potem środkiem by w samej końcówce dobić do lewej. Żadna jednak opcja nie chroni nas przed luźnymi kamieniami – co chwila któremuś z naszej trójki wyjeżdża jakiś kamulec spod buta lub dłoni. Pół biedy gdy kończy się to tylko standardowym "motyla noga" i hasłem "kamieeeeń" rzuconym za siebie. Gorzej gdy do tego dochodzi jeszcze niekontrolowany zsuw w dół zrzucającego albo cała kamienna lawina zrzucanego.
Wreszcie docieramy do ostatniego kilkumetrowego progu. Końcowego, ale najtrudniejszego. Po skałach płynie woda, a każdy kamień który nie jest przez nią wypolerowany, na pewno jest tu tylko przejazdem i leci dalej gdy tylko spróbujemy się go chwycić. Niestety, nie mamy wyboru. Każdy na swój sposób próbuje znaleźć najlepsze chwyty i miejsca na stopnie, modląc się przy okazji do swoich bogów, by ta śliska powierzchnia nas utrzymała. Moi bogowie zawiedli mnie tylko raz, gdy już pod samym końcem (na szczęście, bo mniej stromo tam miałem) lewa noga straciła oparcie i pojechała z całkiem pokaźnym fragmentem skał w dół, a prawa w międzyczasie szukała dogodnego miejsca dla siebie. Na szczęście ręce stanęły na wysokości zadania i utrzymały mnie. Chwilę dyndałem sobie tak machając nogami w powietrzu, ale w końcu znalazłem jakieś oparcie i mamrotają pod nosem łatwe do odgadnięcia słowa, wyczołgałem się z opresji.
Wyżej miało być już łatwiej, bo tam zaczynała się pierwsza z dwóch ławek, biegnących prawie przez całą szerokość ściany, i którymi należało iść dalej. Niestety, drogę do niej zagradzał nam wielki płat stromego i twardego śniegu. A może to był zresztą lód. Nieważne. Z lekką tęsknotą pomyślałem o pozostawionych w domu rakach i czekanie, ale tylko przez chwilę. Wolałem zająć umysł czymś bardziej pożytecznym – np. jak przejść to białe gówno. W zasadzie mieliśmy dwie opcje: próbować to przejść na wprost (gwarancja ześlizgnięcia się któregoś z nas była niemal pewna, a że miejsc na stanowisko nie odkryliśmy, każdy taki zjazdowiec pociągał pozostałą dwójkę za sobą na linie), lub próbować obniżyć się kawałek do przebytego właśnie żlebu i wspiąć się po jego ścianie z prawej strony (gwarancja sukcesu była może odrobinę większa niż w pierwszym przypadku, ale widząc jakie to wszystko badziewie wokół nas było kruche i luźne, również nie wróżyło niczego dobrego).
Wówczas wpadł mi do głowy trzeci sposób - przejść szczeliną brzeżną. Nie było to łatwe (trochę się upieprzyliśmy od błota) ani takie zupełnie bezproblemowe (w momencie zakładania przelotu aparat fotograficzny wpadł mi pod śnieg, i to dość głęboko, przez co musiałem za nim te kilka metrów wgłąb dziury zanurkować), ale zakończyło się
pełnym sukcesem. W jednym kawałku dobiliśmy do początku pierwszej ławki. Szeroki na dwa do trzech metrów zachód ciągnął się raz w górę, raz w dół, i był lekko odchylony od ściany. Dodatkowo cały pokryty luźnymi kamieniami i głazami. Na szczęście był suchy, więc szło się nam o niebo pewniej niż żlebami.
Po przejściu niecałej połowy ściany pierwsza ławka zatracała się. W tym miejscu zrobiliśmy chwilę
odpoczynku na posiłek i
sesję fotograficzną, a potem ruszyliśmy kominem w górę w kierunku drugiej ławki. Spodziewaliśmy się kolejnych trudności, ale tym razem pionowy odcinek poszedł nam dużo łatwiej. W krótką chwilę zameldowaliśmy się poziom wyżej. Górna ławka była trochę węższa i bardziej eksponowana, ale jakby mniej zaśmiecona kamieniami. Nie była trudna, ale cały czas musieliśmy uważać gdzie stawiamy stopy.
Widoki wciąż były bajkowe.
W końcu i górna ławka zaczęła zatracać się w
masywie ściany, i do przejścia pozostał nam ostatni odcinek. Znajdowaliśmy się już na początku kopuły szczytowej, ale że nasz docelowy szczyt do małych nie należy, to i do przedreptania mieliśmy jeszcze trochę. Tu po raz pierwszy poszedłem chyba nie do końca z opisem, bo wpakowaliśmy się w system eksponowanych, porośniętym mchami i zmuszającym nas do chodzenia głównie na tarcie,
systemem półeczek skalnych. Raz czy drugi trafiałem na coś co przy dużej wyobraźni można by nazwać ścieżką, ale gubiłem to równie szybko jak szybko nabieraliśmy wysokości.
W końcu teren zaczął się powoli kłaść i naszym oczom ukazał się kopulasty
potworek szczytowy. Ku naszemu zdumieniu
witał nas mgłą. Odbiliśmy jeszcze na chwilę w prawo na ostrze grani aby przed zameldowaniem się na wierzchołku spojrzeć na widok w stronę zachodu. Światło niestety nie było tam najlepsze, więc zadowoliliśmy się tylko nasyceniem wzroku. Aparat odłożyłem. Końcowe podejście to prawie pozioma grań, która kończy się barierką ochronną. Widoki ze szczytu były zerowe – mgła nie odpuściła nam. Ale to co widzieliśmy po drodze, w pełni rekompensowało nam wszystkie trudności, przygody i niewygody, jakie spotkały nas w drodze na szczyt i z powrotem.
widok z podejścia.
widok po drodze.
droga w dół.
przy zejściu.