Nasz kolejny cel był tym z gatunku relaksacyjnych. Owszem jakaś grań podobno istnieje, ale nie o zabawę na skale tym razem szło. Bardziej o widoki, wyciszenie i ... kolejnego munrosa. Trasa w pętli o długości 13 kilometrow, pogoda dopisała choć wiał silny i zimny wiatr z połnocnego zachodu.
Jadąc do celu mijamy po raz kolejny miejscowość Killin gdzie rzeka Dochart przepięknie przełamuje skaliste podłoże. Nie było czasu na więcej zdjęć, ale samo Killin warte jest opisania i obfotografowania - a to ze względu na malowniczość i urokliwość charakterystyczną dla pięknych miasteczek Highlandu, na piękny, łukowy, kamienny most czy historię klanu MacNab. Swoją drogą muszę znaleźć jakąś dobrą książkę o historii Szkocji - coraz więcej spotykam bowiem zagadek, ktore proszą się o wyjaśnienie.
Droga dojazdowa tym razem pokonuje ponad sześćset metrow, tak więc pozostaje raptem czterysta czterdzieści do przejścia. Widoki jak zwykle odsłaniają się powoli, ale od samego początku towarzyszy nam obraz Ben Lawersa - jednego z wyższych szkockich munrosow, zdobytego przez nas drugim razem, ale za to w zimowych warunkach.
Zimny wiatr smagał nas po twarzach, ale pierwszy postoj zrobiony w zaciszu jednego ze szczytow pagorkow zamienił się w wygrzewanie w słońcu, leżeliśmy, gadaliśmy i cieszyliśmy się życiem. Ta chwila nadała chyba ton dalszej wędrowce - nie było żadnego pośpiechu, żadnego parcia, żadnego muszę. Vespa czasem wlokła się z tyłu, ale zawsze reagowała na moje "kici, kici". Nie bardzo wiedziałem czy bardziej cieszę się widokami gor, czy jej widokiem. Podejrzewam, że oba uzupełniają się wzajemnie...
Moja atencja, pogoda, radość życia szybko przerodziła się w ogolną głupawkę. Oczywiście ogołem była moja partnerka do liny. Ktorej jeszcze nie mamy. Na szczycie munrosa nie obyło się bez tańca zwycięstwa.
Chwilę potem zajęliśmy się kontemplowaniem widokow. To chyba jedyne takie miejsce w zachodnim Highlandzie - generalnie w panoramie mieliśmy każdy ze szczytow jaki zrobiliśmy lub jaki jest w planach. Jak okiem sięgnąć munrosy, gorki, szczyty, pagory, hałdy i ogolnie gorski krajobraz. Ciężko to sfotografować bez zoomu, więc moja uwaga przeniosła się na dalszą część trasy.
Nie zatrzymując się długo ruszyliśmy więc tam dokąd prowadziła ścieżka. Spacer to mało powiedziane - spacer z klasą byłoby bardziej adekwatnie. Kondycja wzrosła mi już do gornych granic oczekiwań, prawie płaski charakter grzbietu wyeliminował jakikolwiek wysiłek, a widoki po obu stronach były jak przyprawa do piersi kurczaka - dodawały smaku. Poza tym mnostwo dyskusji z gatunku - czemu jest w pączkach tak dużo dżemu. Po chwili Vespa zaczęła skakać jak mała owca.
Dawno nie zaznałem tyle relaksu. Uśmiech towarzyszył nam do końca wędrowki. Jeszcze nie wiedziałem, że stanę się owczym bohaterem...
Przed nami grzbiet zamienił się w grań. Grań kategorii drugiej - po bokach była trawa. Swoją drogą cholerna trawa rośnie czasem na zupełnie pionowych ścianach zasłaniając skałę. A ta w okolicach Ben Lawersa jest naprawdę piękna. Ilość zawartej w niej miki daje efekt święcącego się srebra, do tego szaleństwa geologii sprawiają, że w wielu miejscach warstwy po otrzymaniu kopa od natury układają się w pionach i dziwnych skosach. Widoki szybko skojarzyły się nam z filmowym Władcą Pierścieni więc nie omieszkałem zanucić "I'm taking the hobbits to Isengard"
U końca tego arcytrudnego odcinka czekała nas niespodzianka. Zostaliśmy zmuszeni (i nie chodzi tu o atak much) do wyjęcia rąk z kieszeni. Na małym odcinku ścieżka zmieniła się bowiem w skalną mozaikę. Skała była urzeźbiona w przeciwną stronę niż potrzeba, śliska i do tego kończyła się kilkudziesięciometrowym urwiskiem w kierunku przełęczy na ktorą zmierzaliśmy. Wyjęliśmy więc ostrożność z plecakow, a uśmiech przez chwilę stał się nieco szaleńczy. Tym bardziej, że właśnie powstało nowe pojęcie - był to bowiem nie scrambling, a scrambliś.
Na ostatnim z graniowych pagorkow ucieliśmy sobie kolejną siestę. Wiktuały znikły z plecakow, relaks trwał. Wiatr mogł nam nagwizdać bo bardzo sprytnie położyliśmy się po przeciwnej stronie grani. Sam nie wiem jak na to wpadłem...
Na horyzoncie pojawiła się jakaś trojka turystow, nie będąc w nastroju przysiadalnym zdecydowaliśmy się wrocić naszą ulubioną metodą czyli na rympał. Obrałem azymut na widoczną w oddali drogę i z grubsza ograniczony małymi urwistymi ściankami poprowadziłem moją owieczkę po trawiastych połeczkach jak w mordę strzelił w kierunku SE. Decyzja ta okazała się być zbawienną dla owcy.
Bowiem owa gorska ostoja inteligencji z sobie jedynie znanych powodow postanowiła się zaklinować między skałami. Z początku myślałem, że świruje jarząbka - skoro wlazła to i wyjdzie. Podszedłem do tyłu, a ona będąc świadomą mojej obecności rzuciła się w przod. Niestety skały się zwężały i rogi klinowały się między nimi. Pomyślałem, że auć to musi boleć i postanowiłem wypłoszyć gadzinę od przodu.
Niestety kawałek skały z tyłu nie pozwalał jej się wycofać. Nie jestem wielkim znawcą owczej akrobacji, ale ta ewidentnie wmanewrowała się w paskudne położenie. Vespa była wstrząśnięta, ja zresztą też - pozostawić ją znaczyło skazać na śmierć z pragnienia. Wlazłem na skałkę kombinując co by tu zrobić. Pierwsza myśl o dźwigni w postaci drąga upadła z braku drąga. Probując chwycić ją za rog z gory omal nie straciłem palcow - rzucała się bowiem na moj dotyk do przodu tak desperacko, że na rogach pojawiła się krew. Trzeba było działać szybko - poprosiłem V. o postraszenie jej od przodu by się cofnęła i chwyciłem jedną ręką za rok ciągnąc w gorę. Okazało się, że albo owca jest lekka, albo ja silny, albo adrenalina zadziałała bo wyciągnąłem ją za te rog w powietrze, wstałem z przykleku, schwyciłem drugą dłonią za drugi rog i postawiłem na skałce. W tym momencie zrezygnowana owca, ktora pewnie już myślała o tym, że skończy jako mint lamb, odzyskała życie i pobiła rekord w owczym biegu na trzydzieści metrow. Mina zakochanej Vespy oraz poczucie bohaterskiego czynu były bezcenne. Rozprawiając o owczej naturze owiec i mojej towarzyszki bez przeszkod dotarliśmy do domu gdzie było piwo.
Amen.