Nadszedł wreszcie czas rozpocząć nowy sezon i po raz pierwszy pojść w gory zimą. Prognoza pogody była słaba, ale mając kilkumiesięczną przerwę w chodzeniu postanowiliśmy z Vespą zaryzykować.
Już dojazd przekonał nas, że na widoki raczej nie mamy co liczyć - miejscami chmury ścieliły się po ziemi. Nie zrażeni jednak dotarliśmy do podnoża naszego celu i zaparkowaliśmy obok samochodu, ktorego pasażerowie ewidentnie przygotowywali się do wyjścia na szlak. Potwierdziłem w krotkiej rozmowie, że to właściwy punkt startu, zebraliśmy szybko sprzęt, zmieniliśmy buty i ruszyliśmy w drogę.
Od samego początku coś wydawało mi się nie tak - ścieżka była dość wyraźnie wydeptana w śniegu, ale topografia terenu (chmury wisiały ze sto metrow powyżej nas) zupełnie nie zgadzała się z mapą. Ufając jednak informacjom uzyskanym wcześniej szliśmy dalej. W końcu ślady zaginęły we wrzosowiskach i postanowiłem wbić się na pobliski pagorek celem ogarnięcia wzrokiem większej części okolicy. Rekonesans nie przyniosł większych rewelacji, więc zgodnie z kompasem ruszyliśmy ku kolejnej gorce dalej na południe. Gdy tam dotarliśmy w odległej o kilometr dolinie ukazała się rzeka, ktorej ewidentnie nie powinno tutaj być. Narada z Vespą przy użyciu mapy oraz kompasu uświadomiła mi, że jesteśmy zbyt daleko na południe, i ominęliśmy już ramię Schiehalliona, ktory leży teraz na połnocny wschod od miejsca gdzie stoimy.
Chcąc niechcąc polegając jedynie na kompasie (widoczność pogorszyła się na chwilę) zeszliśmy w dolinkę brnąc w śniegu przykrywającym błoto,używając wrzosow jako podparcia dla stop, przecięliśmy jakiś strumień, pokonaliśmy ogrodzenie i ścieżkami wydeptanymi przez owce ruszyliśmy w domniemaną, właściwą stronę. Po drodze znaleźliśmy miejsce gdzie owce urządziły sobie sypialnię, z czego moja owieczka nie omieszkała skorzystać.
Po chwili, na wzniesieniu, pojawiła się nitka szlaku, ktory wyglądał i ciągnął się we właściwym kierunku i pnąc w gorę niknął w chmurach. Wiktoria! Śnieg na szlaku ukazał świeże ślady butow. To musi być to.
Mały posiłek i łyk herbaty, ruszamy w gorę. Straciliśmy jedynie połtorej godziny.
Wybraliśmy tę gorę, gdyż zerowe doświadczenie w zimowych warunkach oraz zła prognoza pogody wymusiły cel, gdzie zagrożenie lawinowe praktycznie nie istnieje (oczywiście w warunkach szkockiej zimy), a topografia sama wymusza drogę. Wschodnia grań poza niewielkim, bardziej stromym odcinkiem, nie jest miejscem gdzie można by się spodziewać lawiny, a sama gora, nie posiadając odnog, rozgałęzień, z łagodnym ciągnącym się parę kilometrow grzbietem, ktory ograniczają po obu stronach dość strome zbocza prowadzi do celu za rękę. Odbijając gdziekolwiek na południe lub połnoc od razu widać, że idzie się w złą stronę. Tak więc zabłądzić jest trudno. Z resztą były wydeptane na szlaku ślady kilku osob.
Po pierwszych zygzakach ścieżki dotarliśmy do miejsca, gdzie śnieg na bardziej stromym zboczu przykrył szlak, a na śladach poprzednikow pojawiły się zęby rakow i charakterystyczne otwory czekanow. Po przejściu jednego takiego pola postanowiliśmy i my założyć raki. Szybciutko uwinąłem się z moimi prosząc uprzednio Vespę by choć raz umiała coś założyć samodzielnie. Przyznaję, że miałem łatwiej bo zapięcia GSb są wyjątkowo proste w obsłudze. Vespa mrucząc, że ten jest na pewno lewy wbiła nogę w swoj i poprosiła o zapięcie pasow w jej Grivelach Classic. Coś mi nie pasowało bo pasek ewidentnie omijał kostkę probując zapiąć się z tyłu, a pięta nie dotykała podstawy raka. I wtedy zauważyłem, że przednie zęby raka wesoło szczerzą się z tyłu. O k.rwo zgrozo! Nigdy bym nie wpadł, że można to draństwo założyć tył na przod!
Tarzaliśmy się chwilę ze śmiechu w śniegu by po chwili dokończyć zakładanie sprzętu i w drogę. Początkowo było dość stromo ale w końcu pojawił się kopiec kamieni i okazało się, że osiągnęliśmy ramię szczytu. Droga dość łagodna, miejscami wręcz płaska, pod śniegiem lod, kamienie śliskie, ale dzięki temu wreszcie zrozumiałem jakim błogosławieństwem są kilkucentymerowe zęby pod butami. Po jakimś czasie spotkaliśmy schodzącą z gory czworkę turystow, ktorzy poinformowali nas, że jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Czas na herbatę.
Krotki odpoczynek i w drogę. Minęło parę chwil gdy z chmur wyłonił się nasz znajomy turysta z synem. Gdy nas zobaczył uśmiechnął się przepraszająco - przykro mi, że wprowadziłem was w błąd - to nie był właściwy parking! Coż. Na szyi wisiał mu GPS, zgodnie z ktorym szybko zrozumiał swoj błąd i wrocił na właściwą ścieżkę znacznie wcześniej od nas. (czy Mikołaj mnie słyszy - to właśnie chcę na gwiazdkę!:P)
Zgodnie z jego wskazaniami byliśmy o 1536 metrow od wierzchołka. Pożegnaliśmy się i pokonując na przemian stromizny i wypłaszczenia dość szybko dotarliśmy do grupy malowniczo oblodzonych skałek, gdzie ślady poprzednikow urywając się wskazywały nasz cel. Wydeptane miejsce krotkiego biwaku, śnieg na urywających się dookoła zboczach ginących w chmurach potwierdził, że jesteśmy na szczycie.
Naszym oczom ukazał się spektakularny widok: po lewej połacie największego wrzosowiska w Szkocji - Rannoch Moor, w środku planu w tle grupa Mamoresow, z majączącym w oddali szczytem Ben Nevisa
Upojona herbatą oraz zwycięstwem nad zimą (szkocką) Vespa nie zapomniała odtańczyć tańca zwycięstwa
Po krotkiej chwili zaczęły odmarzać mi palce. Jedzenie i picie w rękawiczkach to trudna sprawa. Postanowiliśmy więc ruszyć w doł. Droga minęła na dyskusji i radości z pierwszej, udanej, zimowej wycieczki. To była nasza najpiękniejsza walentynkowa randka w życiu (V. dziś pracuje więc musieliśmy odbyć ją wcześniej)
Po drodze Ania jeszcze postanowiła sprawdzić przydatność czekana, nie był bowiem zbyt często używany poza trzymaniem go w ręku na wypadek poślizgu. Najpierw więc, gdy leżałem przez chwilę na śniegu probując odpędzić skurcz w udzie zaczęła batożyć nim płytki śnieg i strzeliła sie boleśnie końcem trzonka w kolano. A potem, już na dole dekapitowała bałwanka.
Za tydzień znowu w gory. Najlepszą zaś dla mnie nagrodą tej wycieczki było sprawdzenie sprzętu. Od ubrań, przez buty i inne, wszystko okazało się być znakomite! Szczegolnie moje nowe buty wprawiły mnie w zachwyt, ale o tym może w dziale sprzęt... Nie żałuję każdego wydanego funta, ktorego wydałem, odmawiając sobie whisky od ust!