Po prawie dwóch miesiącach chorobowej przerwy zdecydowałem się w końcu zrobić test. Swój test. To znaczy do czego (a może czy w ogóle do czegokolwiek) się jeszcze w temacie Gór nadaję. W sumie to były nawet dwa testy, bo jeszcze sprawdzałem nowe rękawiczki. Wybór celu nie zabijał. Nawet mnie. Ale jeżeli wziąć pod uwagę że jeszcze kilka tygodni wcześniej miałem poważne problemy nawet ze zwykłym chodzeniem, to Zawrat od Gąsienicowej mógł być trochę za ambitnym pomysłem. Szczególnie zimą. Mimo to zdecydowałem się.
Auto zostawiliśmy przy rondzie. Stamtąd ruszyliśmy do Kuźnic. Jak to zwykle w moim przypadku bywa, pierwsze pół godziny było rozgrzewkowe. Czyli ogrzewanie zmarzniętego ciałka. Już przed Kuźnicami udało mi się to uczynić do tego stopnia, że ciepła czapka i rękawiczki pojechały w plecak, a gdy zaczęło się podejście pod Boczań, ich los podzieliła kurtka. Na Przełęczy pod Kopami zrobiliśmy pierwszy postój żywnościowy.
Było jeszcze ciemno, a
mgła nad Zakopanem nie wróżyła nic dobrego. Mimo to byliśmy dobrej myśli. Kolejnym postojem był Murowaniec, lecz nie zagrzaliśmy tam zbyt dużo czasu, bo nawet bufet nie był jeszcze czynny. Do Czarnego Stawu szliśmy szeroką i przedeptaną ścieżką, ale to zasługa kilku turystów przed nami. Niestety, na wysokości Stawu jedni odbili w stronę Karbu, a pozostali w kierunku Granatów. Prze chwilę obawialiśmy się że dalszą drogę będziemy musieli przecierać, ale na szczęście nie było tak źle. Szlak na przełęcz okazał się w całości przetarty.
Mimo to jednak nie było łatwo. Sam kręgosłup w sumie nawet nie przysparzał zmartwień, ale z kondycją nie było najlepiej. Dwa miesiące spędzone w przeważające mierze na leżeniu i nicnierobieniu dały efekty. Sił starczyło mi zaledwie na podejście do Zmarzłego Stawu. Potem zaczęły się schody. Dodatkowym problemem okazały się moje dłonie.
Atopowe zapalenie skóry, jakiego nabawiłem się kilka dni wcześniej, weszło właśnie w fazę rozkwitu, i każde większe zgięcie palców kończyło się pękaniem skóry do krwi i powodowało ból.
Lecz czynnikiem który w największym stopniu mógł przyczynić się do tego że zostałbym pokonany przez Zawrat, był wynikający z własnego błędu, głód. Gdzieś w połowie końcowego podejścia pod przełęcz poczułem ssanie w żołądku. Wiedziałem co to w moim przypadku oznacza – konieczność natychmiastowego dostarczenia organizmowi choćby odrobiny kalorii. Niestety, na przekór zdrowemu rozsądkowi i wbrew wcześniejszym moim przypadkom, zignorowałem ten rozkaz. Wymyśliłem sobie ze dotrę do końca podejścia i tam dopiero coś zjem. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Przyspieszone bicie serca, szum w głowie i niezdolność do zrobienia więcej niż dziesięciu kroków na raz, spowolniło moje tempo podejścia do minimum. Mimo to mój nielogiczny upór zwyciężał. Postój na przełęczy, to na przełęczy. I parłem wciąż do góry. Pewnego pałera dostałem jeszcze tuż przed ostatnim wypłaszczeniem na wysokości figurki Matki Boskiej Zawratowej, gdy ze ściany posypał się śnieg wzbudzając małą lawinkę. To dodało mi trochę animuszu, bo nie miałem najmniejszej ochoty zabierać się z jakimś przypadkowym śniegiem w dół.
W końcu jednak udało mi się doczołgać do Zawratu. Ciężko było, ale widoki wynagrodziły cały trud.
Widok na północną stronę towarzyszył nam wprawdzie cały czas, ale na drugą stronę był zaiście bardziej imponujący.
Walentkowy Wierch na tle Niżnych Tatr,
początek Orlej Perci do Małego Koziego Wierchu czy
ściana Świnicy robiły naprawdę niesamowite wrażenie. Wpatrzeni w ten piękny krajobraz posiłkowaliśmy się kanapkami. Słońce, kanapki, a przede wszystkim widoki sprawiły że odzyskałem siły. Siły, i ochotę by iść dalej. Coś jeszcze dziś zrobić. Wybór mieliśmy o tyle ułatwiony że przetarta ścieżka kończyła się na Zawracie. I w którąkolwiek nie poszlibyśmy stronę, dalszy ślad musieliśmy już zakładać sami. Nie zraziło nas to. Jako pierwszy cel obraliśmy Mały Kozi.
Początkowo spróbowaliśmy szczęścia w obejściu grani i dotarciu do stóp samego Koziego omijając całą grań. Lecz mokry i sypki śnieg szybko wybił nam ten pomysł z głowy. Z wielkim trudem, brodząc w białej wilgotnej breji i modląc się w duchu by to całe paskudztwo nie zjechało w dół, doczołgaliśmy się ponownie na grań. Tak było bezpieczniej. Może trochę bardziej
ekspozycyjnie i więcej po skałach niż po śniegu, ale pewniej. Staraliśmy się
trzymać jej prawej strony, bo w dół Doliny Gąsienicowej schodziły bardzo sympatyczne nawisy. Z lewej strony otworzył się nam piękny widok na
Kościelce, za nami na grań łączącą
Zawratową Turnie ze Świnicą.
Wreszcie docieramy na wierzchołek Małego Koziego. Widoki bardzo podobne ale troszkę jakby z innej perspektywy. Szczególnie
w kierunku Zachodnich. Oczywiście pokazuje się nam także większy brat Małego, czyli
Kozi Wierch. Bardzo urokliwie prezentuje się również
widok w kierunku Doliny Pięciu Stawów i Gerlacha.
Czas jednak wracać. Idziemy tym samym,
przedeptanym przed chwilą śladem. W międzyczasie udaje się na ominąć
drobną lawinkę. To kolejny dowód na to że próba trawersu grani mogła skończyć się dla nas nieciekawie. Powrót do Zawratu zajął nam niewiele mniej czasu niż dojście na Kozi. Mimo założonego śladu, trzeba było iść bardzo ostrożnie. Na przełęczy jeszcze chwila odpoczynku i idziemy. Nie, nie na dół. W drugą stronę tym razem. W kierunku Zawratowej Turni.
Początek podejścia to walka z głębokim i wilgotnym śniegiem, który na każdy zdobyty metr, obsuwał się nam jakieś osiemdziesiąt centymetrów. Kilka razy chciałem już zrezygnować, ale zaciskałem tylko zęby, i parłem dalej. Siły niespodziewanie mi wróciły, i chciałem wykorzystać je na maksa. Druga połowa grani okazała się mikstową wspinaczką. Bez liny (która tymczasem spokojnie odpoczywała sobie w bagażniku samochodu) było to dość ryzykowne, ale do wierzchołka dzieliło nas już tak niewiele, że wbrew logice, nie zawracaliśmy. Jeden czy dwa odcinki były z gatunku „tuż nad przepaścią”. W końcu dotarliśmy do
szczytu.
Widoki – oczywiście bajki ciąg dalszy. Bardzo
oryginalne spojrzenie na Kościelce z jednej strony, czy
grań w kierunku Świnicy z drugiej naprawdę mogły powalić na kolana. Że już o
Zachodnich i Niżnych nie wspomnę. Ze szczytu Zawratowej Turni bardzo dokładnie było widać naszą
drogę na Mały Kozi, oraz ciąg dalszy
Orlej Perci. Po raz ostatni jeszcze spojrzeliśmy na
panoramę Tatr Wysokich i zaczęliśmy wracać.
Schodząc z Zawratu naszym oczom ukazał się jeszcze jakby na pożegnanie
mur Granatów, ale dziś nie mieliśmy już sił, by je odwiedzić. Być może następnym razem...
ps. test rękawiczek wypadł bez zarzutu...