Tej jesieni pojawiło się na forum kilka relacji z Dolomitów więc i ja dorzucę swoją cegiełkę do tej kolekcji.
Pomysł na wyjazd w Dolomity pojawił się po natrafieniu na
to zdjęcie . Z każdym kolejnym zdjęciem i kolejną relacją o Dolomitach, utwierdzałam się w przekonaniu że te góry są…. dziwne. Piękne, niezwykłe, majestatyczne – oczywiście, ale przede wszystkim dziwne i … tajemnicze? Czy wynikało to z ich odmiennych kształtów i form, czy jako że nie widziałam jeszcze w życiu zbyt wiele, wydały mi się ‘egzotyczne’, nie wiem, w każdym razie stwierdziłam, że nie umrę dopóki nie zobaczę na własne oczy choćby jednego Dolomita
‘Jak pomyślała tak zrobiła’ po… półtora roku. Decyzja o wyjeździe została podjęta w momencie kiedy uświadomiliśmy sobie, że właściwie mamy wszystko, czego do wyjazdu nam potrzeba, czyli pieniądze i transport i wcale nie jest to marzenie z serii ‘do realizacji za xxx lat’, bo jak się okazało, finansowo poradziliśmy sobie przy dwóch raczej skromnych pensjach. Niestety sam wyjazd był krótki, o wiele za krótki i według niektórych nie warty pieniędzy i starań jakie w niego włożyliśmy. No cóż, według mnie nie, mimo że popełniliśmy trochę błędów w kwestiach można powiedzieć logistycznych. Ale o tym później.
Z trzech głównych wariantów dojazdowych wybraliśmy trasę przez Czechy i Austrię, a ze względu na krótki urlop /8dni/ na bazę wypadową wybraliśmy Cortinę d’Ampezzo i rejon Sesto – dużo szlaków, od spacerowych po via ferraty, dobre oznakowanie w terenie (wbrew zasłyszanym opiniom, ale może jest tak głównie w okolicach Cortiny ze względu na komercyjność regionu (?)
Podróż
Pierwszą noc spędziliśmy pod czeską granicą, testując możliwości noclegowe Daewoo Tico. (Jak się okazało, wszystko jest możliwe przy pewnej dawce dobrej woli, cierpliwości i gibkości kończyn ;] )
Wg planu, kolejnego dnia ok 19.00 mieliśmy być na miejscu, ale jak to często bywa, plany sobie, a życie sobie. Poza zabłądzeniem w Wiedniu podróż przebiegała gładko, do momentu w którym zauważyliśmy, że podejrzanie długo nie pojawia się zjazd na Cortinę, za to wszelkie znaki wskazują na zjazdy na przełęcze.. Tym sposobem nadrobiliśmy 50 km
. 50 km do Cortiny górską, wijącą się jak wąż szosą, oznaczało jazdę max 30km/h, a więc ok. 2h jazdy. W między czasie zdążyło się ściemnić więc i tak nici z rozbicia namiotu na campingu, na który o tej porze i tak pewnie nikt by nas nie wpuścił. Zdecydowaliśmy więc, że zatrzymamy się w jednej z wielu zatoczek i tam przenocujemy, a z samego rana ruszymy do Cortiny, odpoczniemy i wyjdziemy na jakiś lekki szlak.
Korzystając z doświadczenia poprzedniej nocy, przyjęliśmy strategiczne pozycje i nawet udało nam się wyspać, mimo zimna. Do chwili, gdy zaczęło wschodzić słońce właściwie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i jakie krajobrazy roztaczają się wokół, tymczasem pierwsze promienie słońca ukazały nam takie oto widoki:
I tak przez całą drogę do Cortiny
Wreszcie dotarliśmy - Camping Olimpia
Przez zawirowania czasoprzestrzenne ostatnich dwóch dni nie mieliśmy sił ani czasu żeby wyruszać tego dnia na dłuższy szlak, dlatego postanowiliśmy poszwendać się po okolicy, coby rozruszać nieco kości po podróży. Rzut oka na przewodnik Tkaczyka - Dolina rzeki Boite, a tam wodospad Cascata di Fanes zapowiadały się interesująco. Po niezbyt długiej wędrówce pojawił się wodospad, a raczej ferrata do niego i pod nim poprowadzona. No właśnie, w przewodniku jest napisane 'krótka ubezpieczona ścieżka..' a tymczasem mamy przed sobą stalową linę, która wygląda jak ferrata i w dodatku jest podpisana "Ferrata". Nie mamy sprzętu - niestety, jeszcze nie ten stopień wtajemniczenia
- ale postanawiamy sprawdzić jak faktycznie wygląda ten szlak i w razie jakichkolwiek wątpliwości zawrócić. Ale wątpliwości okazały się zbędne. W tym wypadku chyba samo słowo 'ferrata' zadziałało na naszą wyobraźnię, a sama wycieczka wokół wodospadu, przy zachowaniu zwiększonej ostrożności w kilku punktach okazała się łatwa i przyjemna
Taką oto trasą dla emerytów zakończyliśmy pierwszy dzień
W (nieco okrężnej) drodze do Misuriny
Tre Cime trochę inaczej
Jeśli ktoś spodziewa się za chwilę ujrzeć typowy, pocztówkowy wręcz widok Trzech Cim, to niestety, nic z tego ;P Ja sama stojąc już pod Cimami zachodziłam w głowę co jest nie tak, niby są trzy, ale wyglądają jakoś inaczej... olśnienie przyszło po chwili: przecież na wszystkich zdjęciach Tre Cime fotografowane są od strony południowej, a my zaszliśmy je od północy. Szczegół
I tak było pięknie:
Uff, narazie tyle, jutro postaram się dokończyć relację i wkleić resztę zdjęć. Gratuluję wszystkim którzy dotrwali do tego momentu..
Cd nr.1.:
Piknik pod wiszącą Tofaną
Od czasu obejrzenia dzieła P.Weira, Tofana di Rozes chyba już zawsze kojarzyć będzie mi się z tytułową Skałą. Ogromna, piękna i groźna. Od samego patrzenia na potężny 'głaz' wyrastający pionowo spod stóp, może zakręcić się w głowie.
Do zapoznania się bliżej z Tofaną skłoniła nas dodatkowo Grota ukryta gdzieś w jej ścianie, do której można się dostać zbaczając lekko z głównego szlaku oraz opuszczone schronisko Cantore.
Szlak przyjemny, chociaż początkowo nudnawy, wraz z osiąganiem wysokości stawał się coraz ciekawszy widokowo:
Sama Grota, jak się okazało, znajdowała się sporo dalej
(przynajmniej w stosunku do moich wyobrażeń) od głównego szlaku, a mianowicie do samego początku krótkiej ferraty do niej prowadzącej, trzeba było się nieco powspinać. W poszukiwaniu początku ferraty natknęliśmy się na potężny żleb. Wypełniające go głazy aż prosiły się o to, by na nie wejść
:
... co niechcący okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ właśnie tam zaczynała się droga do jaskini
Ferra..... to znaczy: 'krótka ubezpieczona ścieżka' wyglądała trochę poważniej niż ta, z którą zetknęliśmy się przy wodospadzie, dlatego postanowiłam przejść nią tylko pierwszy widoczny odcinek, by sprawdzić co kryje się za winklem (i czy sobie poradzimy). W tym celu zostawiłam na dole wszystkie zbędne rzeczy, aby nic nie plątało mi się między kończynami, w tym - czego nie mogę odżałować - aparat...
Sprawdzanie drogi okazało się jednak tak wciągającym zajęciem, że wylądowałam u podnóża jaskini. Grota wywarła na mnie duże wrażenie, bo oto na wysokości gdzie z roślin występują już głównie porosty, pojawia się jaskinia otoczona soczyście zielonym dywanem z trawy, a jej spory wlot przypomina kształt dziurki od klucza
Kosmos
Niestety nie zwiedziłam jaskini choć była tak blisko, bo nagle ogarnął mnie irracjonalny lęk przed wielkimi ciemnymi jamami..
Cd nr.2 nastąpi...
Wracamy na główny szlak. Trochę zamarudziliśmy przy jaskini i jesteśmy do tyłu z czasem, dlatego powoli porzucamy nadzieje, że zdążmy jeszcze wejść na szczyt Tofany. W dodatku wokół pojawiają się dziwne 'znaki'
Najpierw czarne krukopodobne ptaszyska:
Następnie mały ołtarzyk... ( Memento mori?)
A na końcu niebo na chwilę zasnuwa się ciemnymi chmurami i zaczyna mżyć
Ale my pełni wiary i optymizmu, że nic nie zepsuje nam tego dnia orzekamy zgodnie: przejdzie bokiem. I w istocie, po chwili znów wychodzi słońce, a burza przesuwa się grzmieć nad sąsiednie szczyty by innym psuć humor. Jednak po tym mini-zawirowaniu pogodowym ostatecznie dajemy sobie spokój ze szczytem Tofany i skupiamy się na ostatnim celu tego dnia, czyli opuszczonym schronisku Cantore. Ścieżka robi się coraz bardziej stroma, krucha skała usuwa się spod nóg.
Wg mapy schronisko już tuż tuż, jeszcze tylko kawałek mozolnego podejścia. Ale niebo znów ciemnieje i zaczyna padać. Szybko wyciągamy przeciwdeszczówki i decydujemy że idziemy dalej, jesteśmy zbyt blisko żeby rezygnować. Na szczęście deszcz szybko mija. Docieramy do schroniska, które przy poszarzałym niebie i surowym otoczeniu sprawia posępne wrażenie..
Obchodzimy je wkoło, zaglądamy przez szyby do środka - wewnątrz jakby stół, krzesła, półki z książkami, być może w sezonie można dostać się do środka, teraz jednak na drzwiach wisi kłódka. Tu postanawiamy urządzić właściwy piknik, wyciągamy resztę prowiantu, rozsiadamy się wygodnie i kontemplujemy piękno świata tego. Ale Matkę Naturę najwyraźniej ostatecznie rozzłościła nasza ignorancja, gdyż zsyła na nas deszcz i bonusowo grad. Znajdujemy schronienie pod daszkiem i czekamy na rozwój wydarzeń, nieszczególnie zadowoleni z perspektywy spędzenia nocy przy opuszczonym schronisku.
Po kilkunastu minutach deszcz ustaje, ale nieba już nie rozświetla słońce, jest szaro i ponuro. Nie tracąc czasu zarzucamy tobołki na plecy i szykujemy się do powrotu. Jednak wg mapy, dosłownie 3 minuty stąd jest kolejne schronisko, nowe, czynne. Nie, nie zamierzamy tam nocować, ale chcemy chociaż rzucić na nie okiem. Szybko docieramy na miejsce. Ok 2500 m npm. Ale natychmiast stwierdzam, że moje oczy wcale nie chcą widzieć tego co przede mną:
Koniec ostrzeżeń, burza napiera więc zaczynamy zbiegać w dół. Przecinamy długi zygzakowaty szlak, biegniemy, a raczej zsuwamy się po piarżystym zboczu. Coraz bardziej wystraszona, nie mogę jednak przestać gapić się na bordowe, co i rusz rozświetlane błyskami piorunów niebo. Gdzieś daleko w dole widać mały rozświetlony puknt - to pewnie schronisko, nieco bliżej zaczyna się pasmo kosodrzewiny. W tym momencie robimy chyba najgłupszą rzecz tego dnia i postanawiamy skrócić sobie drogę przecinając kosówkę, by jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Jednak to co z góry wygląda na 'placek' krzaków, okazuje się plątaniną korzeni na stromym zboczu, w które oczywiście zapadamy się po pas. Kosówka tu przypomina raczej miniaturowe drzewa niż sosnę karłowatą w wydaniu tatrzańskim. Wreszcie udaje nam się znaleźć kawałek w miarę płaskiego terenu pośród kosodrzewiny. Efekty świetlne oraz dźwiękowe burzy jakby ustępują, ale nadal leje. Czekamy. W między czasie robi się zupełnie ciemno. Choć mamy latarki, to światło które dają wystarcza akurat na tyle, by nie poprzewracać się o własne nogi, dlatego zaczynam snuć czarne scenariusze, wśród których przoduje ten o czyhających na nas wokół przepaściach. Postanawiamy, że jak tylko przestanie padać ruszymy dalej w poszukiwaniu wyjścia z tego labiryntu korzeni i gałęzi, a jeśli burza nie minie, spędzimy tu noc. W tym momencie marzę o noclegu w opuszczonym schronisku Cantore.. Mamy jednak trochę szczęścia, bo burza przesuwa się na południe, więc nie tracąc czasu próbujemy się wydostać. Błądzimy tak przez dłuższy czas. Mam dość, czuję że jeśli zaraz stąd nie wyjdę, to nabawię się klaustrofobii, przystaję więc i w myślach próbuje odtworzyć od początku drogę krótką przyszliśmy. Powrót do początku jest w tej chwili najrozsądniejszym, co możemy zrobić. Po jakimś czasie udaje nam się odnaleźć ścieżkę i jesteśmy z powrotem na szlaku
Docieramy do schroniska gdzie chwilę odpoczywamy. Stamtąd czeka nas jeszcze ponad godzinne zejście stromym błotnistym szlakiem i kawałek szosą, by dotrzeć do parkingu, gdzie stoi samochód. Przez nadmiar atrakcji nie czuję jak bardzo jestem zmęczona. Dopiero w samochodzie ostatecznie opadam z sił. Dochodzi 23.00. Na campingu zmuszam się i biorę szybki prysznic, który na chwilę przywraca mnie do życia, potem herbatka, szama i spać.
Po dniu pełnym wrażeń, kolejny upływa nam pod znakiem totalnego lenistwa. Kręcimy się trochę samochodem po okolicach
Przenosimy się na pięknie położony camping w Dobiacco
I planujemy na następny dzień relaksacyjną wycieczkę pod Tre Cime - tym razem od tej bardziej znanej strony
Niestety mój organizm postanawia zrobić mi na złość - rankiem nadal czuje się tak, jakby ktoś okładał mnie kijem po całym ciele. J. czuje się niewiele lepiej więc odpuszczamy i postanawiamy wracać, zahaczając o jakieś nadmorskie miasteczko. Po kilku godzinach docieramy do położonego nad samym Adriatykiem Caorle, kierujemy się w stronę plaży licząc, że za moment ujrzymy widok jak z okładki folderu w biurze turystycznym, docieramy na miejsce, a tam...... Burza! Haha, znalazła nas
Dwa słowa na zakończenie.
Tak jak myślałam, ten wyjazd tylko zaostrzył mój apetyt na Dolomity. Widzieliśmy niewiele, ale to wystarczyło by 'wsiąknąć'
Nie wystrzegliśmy się jednak pewnych błędów, jeśli chodzi o samo planowanie tras. Dla osób o przeciętnej kondycji system poruszania się polegający na porannym wyjściu na szlak -> zrobieniu trasy X z uwzględnieniem wejścia na szczyt -> a następnie powrotem do bazy, która znajduje się w przykładowej Cortinie, jest kiepskim pomysłem. Po prostu odległości są zbyt duże, a wiele szczytów ma wysokość około i ponad 3 000m npm. Oczywiście wychodząc wcześnie rano taka trasa jest możliwa, ale jest to też trochę wyścig z czasem, a chyba nie na tym rzecz polega. Właśnie to miałam na myśli pisząc na początku o błędach 'logistycznych'. Myślę że lepszym rozwiązaniem jest system schroniskowy, bądź schroniskowo - bivaccowy, no i oczywiście korzystanie z kolejek w zależności od zasobności portfela.
Co do samej Cortiny, lepiej darować sobie kupowanie żywności i innych art. w małych sklepikach i poszukać jedynego (chyba?) supermarkeru Kangaroo (?) gdzie ceny są normalne.
Podsumowując, było pięknie, choć tak krótko
mam nadzieję że w przyszłym roku uda nam się wynegocjować nieco dłuższy urlop i wrócić w te niezwykłe góry