W niedzielę lało, to spędziliśmy ją w Zakopanem (kościół, sklepy, itp.). W poniedziałek rano zaniepokojony otwieram oczy a tu... leje. Wybraliśmy się zatem na Słowację do Popradu. Tam pogoda była ładna. Po powrocie okazało się, że i w Zakopanem poprawiło się około 11.00. Trochę żałowaliśmy straconego dnia, bo i ta Słowacja była taka sobie... W poniedziałek wieczorem postanawiamy, że jeśli tylko będzie cień nadziei to we wtorek wyruszamy. We wtorek od samego rana leje. Z rozpaczy popełniamy wycieczkę do Krakowa. Ledwie tylko odjeżdżamy kilkanaście kilometrów za Poronin, wypogadza się. Z drżeniem serca jednak jedziemy dalej. Im bliżej Krakowa tym pogoda lepsza. Obawiamy się o kolejny stracony dzień, ale nie. W Krakowie spędzamy bardzo miły dzień. Kraków to Kraków... Po powrocie okazuje się, że w Zakopanem padało cały dzień, co nam nieco poprawia humory. W środę to już choćby nie wiem co... W środę rano pogoda średnia, ale w większości nie pada. Wyruszamy więc z samego rana do DPSP. Po drodze trochę mży tak, że nie możemy się zdecydować, czy założyć kurtki przeciwdeszczowe czy nie. Dochodzimy do schroniska i mała herbatka przywraca nam siły i chęci na dalszą wyprawę. Wiemy już, że w górach leży śnieg – nie wiemy tylko ile. Żwawym krokiem ruszamy w stronę Wielkiego Stawu Polskiego aby go okrążyć i ruszyć w górę żółtym szlakiem w kierunku Szpiglasowej Przełęczy. Dość szybko pokonujemy wysokość aż do poziomu, gdzie zaczyna się śnieg. Im wyżej tym go więcej. Dodatkowo mgła tężeje. Od pewnej wysokości widoczność spada do 10 m. Szlak jest jednak już raz przedeptany a poza tym dołącza do nas jeszcze jedna grupa z tym samym celem. Idziemy zatem razem aż do łańcuchów. Łańcuchy są częściowo przysypane i przymarznięte, ale można z nich w miarę robrze korzystać, choć ręce szybko marzną na mokrej ich powierzchni. Temperatura około zera a na przełęczy „fiździ” jak w Kieleckiem. Po krótkiej sesji zdjęciowej schodzimy szybko acz ostrożnie po dość mocno zaśnieżonym zboczu najpierw do Dolinki za Mnichem a później jako, że i tam okazuje się być wietrznie do MOka. Dzień udany choć niekoniecznie piękny.
Jak już zaczęliśmy to wyruszamy w czwartek ponownie. Wcześnie zaraz po śniadaniu. Tym razem przeklętą drogą z Brzazin do Murowańca (jest najbliżej naszej noclegowni). W drodze oddzielam się od mojego towarzystwa, które zamierza spędzić dzień na terenach szuwarowo-bagiennych, czyli w najlepszym wypadku do poziomu Zmarzłego. Ja po krótkim postoju w Murowańcu w pełnym rynsztunku wyruszam na Kozią Przełęcz. Już po drodze spotykam sporo zniechęconych turystów po wycofie z Zawratu. Nikt jednak z nich nie podążał na Kozią Przełęcz. Dobry to czy raczej zły omen? Po szybkim i bezproblemowym dotarciu do Zmarźlucha idę dalej w lewo skos. Po drodze doganiam dwóch ubierających ciepłą odzież turystów udających się zielonym na Granaty. Oni odbijają w lewo ja w prawo. Po godzinie spotykam zrezygnowanego klienta wracającego z wybranej przeze mnie trasy. Po krótkiej wymianie zdań dowiaduje się, że trasa jest nie przetarta i topograficzne utrudniona ze względu na gęstą mgłę i sporych rozmiarów zaspy. Idę jednak dalej po już przez mojego poprzednika wydeptanych śladach. W pewnym momencie na wysokości 1950 m gość pobłądził i wydeptał przynajmniej ze trzy dróżki. Po stestowaniu wszystkich i wydeptaniu jeszcze paru własnych odnajduję właściwą drogę, ale po przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów dochodzę do takiego trawersu w lewo, gdzie napotykam nieoczekiwane trudności. Śnieg miękki, nie przedeptany i skaliste zbocze ze strumykiem po środku ośnieżone tak, że nie widać urzeźbienia terenu. Obawiam się, że to kres mojej wędrówki. Nie znajduję możliwości przejścia. Kręcę się tak jeszcze w miejscu z pół godziny (nie jest zimno). Próbuję wyżej, niżej ale nic. Skała nie puszcza. Zapadam się miejscami po pas w mokrym kopnym śniegu. Po kilku próbach, przede wszystkim ze względu na silna tego dnia mgłę i brak towarzystwa do konsultacji poddaję drogę i zarządzam odwrót. (Do tego dnia Koziej nikt nie przeszedł...) Wracam do Zamrzłego i schodzę od razu nad Czarny Gąsienicowy. Nad Wodospadem spotykam moje towarzyszki i nakłaniam je na przejście Karbu. Na przełęczy spotykam kilka osób w tym dwóch dobrze wyekwipowanych przewodników, którzy pomagali nierozważnym turystom zejść z Kościelca. Więc na Kościelec dało się wejść, choć oczywiście z dużą dozą ostrożności. Szkoda, że nie zaplanowałem właśnie tego szczytu... Schodzimy na Halę Gąsienicową i tuż po minięciu Kurtkowca naszą uwagę (mojej żony najpierw) przykuwa coś brunatnego poruszającego się w odległości jakichś 50 metrów od nas, na zboczu na lewo od szlaku na Przełęcz Świnicką. Jednoroczniak pasł się spokojnie przyglądając się nam tylko leniwie od czasu do czasu. Stoimy tak w zachwycie przez kilka minut. Cykam parę zdjęć które ze względu na znaczną odległość nie są tak spektakularne jak rzeczywistość. Jednak miły akcent na zakończenie nie do końca udanego dnia.
Od kilku dni wszyscy mówili o piątku. Na piątek zapowiadana była super pogoda. Wstaję z samego rana sam, bo moja ekipa wyczerpana poprzednimi wycieczkami pozostaje w pensjonacie. Wczesne śniadanko i startuję na Palenicę Białczańską. Jest jeszcze niewiele samochodów mimo pięknej pogody. Startuję ostro i w 1:26 jestem w MOku. Jest świeżo. Przed schronem zaledwie 4 stopnie. W schronie z pięć osób. Herbata i ubieram co mam, spodziewając się u góry sporego chłodu. Najpierw jednak trzeba podejść do Czarnego Stawu pod Rysami. Po drodze słońce przypieka niemiłosiernie tak, że jestem zmuszony do zdjęcia kurtki a i tak jest mi za ciepło. Byle do cienia. Plażę nad Czarnym mijam w pośpiechu i wreszcie cień. No tu już jestem ubrany w sam raz. Z początku podejście choć męczące wolne jest od śniegu. Zdobywam dość szybko wysokość. Doganiam starszego turystę, który wyruszył w tym samym kierunku na rekonesans. Puszcza mnie przodem i podąża dziarsko za mną. Pojawia się oblodzenie a później śnieg zmarznięty na szkło. Idzie się coraz trudniej. Mój przygodny towarzysz po krótkiej konsultacji ze mną swoich szans dzisiejszych tuż przed Bulą rezygnuje. Szkoda, bo zabrakło mu zaledwie 50 m wysokości a potem na buli jest już znacznie łatwiej i przyjemniej bo od lewego skraju buli świeci piękne słońce. Śnieg staje się bardziej przyjazny. Nie na długo jednak. Na podejściu pod Kocioł pod Rysami spotykam sympatyczną grupkę ćwiczącą zjazdy na linie. A ja myślałem, że ktoś dla mnie rozwiesił poręczówki. Z braku widoków na powodzenie zrezygnowali z dalszej wędrówki. Idę dalej. Widzę przed sobą już tylko dwóch gości, którzy wyposażeni są odpowiednio (raki, czekany i lina). Wiem to, bo rozmawiałem z nimi uprzednio w schronie. Myślę sobie: Pogoda jest super, widoczność rewelacyjna, więc będę szedł aż nie będę widział dalej możliwości i tak dochodzę owych wspinaczy na górnym skraju Kotła gdzieś na wysokości 2250. Śnieg przestaje być już taki przyjazny. Słońce robi swoje. Zapadam się po pas. Po kilkunastu kolejnych takich krokach decyduję się na odwrót. Nie widząc i tak żadnych szans na atak szczytowy (bez raków i czekana?) robię sobie wspaniały półgodzinny piknik na śniegu. Rzut oka na termometr... +15°C! (W nocy było tu -10°C!) Siadam wyciągam termos i kanapki. Wycinam sobie w śniegu „stół” i „ławę” i rozkoszuję się widokami dokoła. Co mi innego pozostaje. Jeszcze kilka zdjęć i z niechęcią opuszczam moją samotnie. Jest godzina 13:30. Dawałem sobie czas na jasność sytuacji do 14:00. Trochę obawiam się o zejście w strefie cienia po oblodzonych schodach. W dole w Buli widzę baraszkujących z liną. Przecinam trasę na skróty i w szybkim tempie dochodzę ich na zejściu z Buli. Postanawiam dalej ciąć obok wydeptanego szlaku i idzie mi to nadspodziewanie dobrze. Lepiej niż wszystkim tym, którzy kurczowo trzymają się oblodzonego wydeptanego szlaku. Mijam jeszcze kilka grupek i na skraju śniegu włączam się w szereg człapiący ostrożnie oblodzonymi schodami. Mijam również ludzi idących pod górę i podziwiam ich desperację (a może lekkomyślność?). Patrzę na ich obuwie i odzież jak również plecaki nie robiące wrażenia, że skrywają jakiś cenny na ten dzień osprzęt. Kiwam głową i nic nie mówię. Później spotykam parę Anglików, którzy zupełnie nie świadomi wybierają się na rysy w dżinsach i adidasach. Dzielę się z nimi moimi najświeższymi doświadczeniami i śpieszę dalej. Dość sprawnie schodzę nad Czarny Staw pod Rysami i tam robię sobie mały popas aby zdjąć z siebie uciążliwą przy tej temperaturze odzież. Dalej to już standardowo: MOko, piwo i do samochodu na PB.
Trzy dni dwa wycofy, ale nie uważam tego pobytu za nieudany. Mimo wszystko było pięknie no i wyszedłem z tego cało czego nie można powiedzieć o wszystkich, którzy w nadchodzący weekend próbowali tego samego co ja...
To tak w skrócie. Zdjęcia będą później, bo jestem znowu w Hamburgu i nie mam tu możliwości załadowania zdjęć.
_________________ W życiu piękne są tylko chwile. (R. Riedel)
|