Ave!!!
Jako że wreszcie nabrałem veny na pisanie to podzielę się z Wami moim czerwcowym wypadem w Zachodnie.
Sobota 9 czerwiec: rano zawoże Darię do Kościeliska gdzie ma swoje zajęcia dotyczące mrg i w ten sposób tracę cenny czas. Wracamy na kwatere o 10:00 i nie namyślając się długo robię szybki plan:
Chochołowska - Wołowiec - Rakoń - Grześ - Chochołowska
Idę sam ponieważ moi towarzysze umierają po piątkowych Granatach.

Zaznaczam tylko że dwójka z nich była pierwszy raz w jakichkolwiek górach...
O godzinie 11:05 ruszam asfaltówką najbrzydszej Doliny tatrzańskiej. Nie ma czasu na jakieś odpoczynki toteż pierwszego stopa robię sobie przy leśniczówce Chochołowskiej gdzie zjadam banana i lecę dalej. Na Polanie Chochołowskiej jestem o 12:12, czyli troche nadgoniłem. To jednak dopiero początek.

Teraz odbijam zielonym na lewo i początkowo mozolnie przez dochodzę do Wyżniej Chochołowskiej Polany. Tu robię sobie znacznie dłuższy odpoczynek, całe 10 minut, kilka fotek i wale dalej. Po 1:30 dochodzę do Szerokiej Ulicy gdzie wreszcie widać pierwszy cel. Na przełęczy pod Wołowcem jestem po 2h i zamieram na jakiś czas nie mogąc uwierzyć własnym oczom zwróconym w kierunku południowym. Przepiękny widok na Rohacze i Dolinę Rohacką. Patrzę na zegarek i widzę że nie ma czasu bo jest godzina 14:30 więc ruszam na Wołowiec do którego ponoć jest 0:30.

Po 0:18 zciągam plecak i tu zamierzam oblegać szczyt na prawdę długo. Jem jedną kanapkę, potem drugą, trzecią, 3 banany i leże na trawie podziwiając niesamowite widoki. Potem jeszcze panoramka ze szczytu i o 15:10 ruszam całkowicie wypoczęty w kierunku Rakonia, na którym ląduję po 0:25. Widoki też fajne ale nie ma nad czym się rozczulać więc kilka fotek i dalej gonię (dosłownie) Grzesia...

Po drodze Długim Upłazem na tego drania w kosówce atakuje mnie 100 milinów much i nie dają mi spokoju do momentu aż wyprzedzam jakichś ludzi. W tym momencie zmieniają obiekt zainteresowania i wybierają słabsze ogniwo. 0:40 z Rakonia i Grześ jest mój. Znów kilka fotek, banan, kanapka, woda i ruszam w dół żółtym szlakiem. Teraz plecak jest prawie pusty a więc mam kilka KM więcej...

Jako że jest godzina 16:15 i nie myślę o niczym więcej jak tylko o placku po węgiersku w Kolibecce, postanawiam zatrzymać się dopiero na samym dole. Nastawiam timer w zegarku na 1:05 i ruszam ostro. Kondycyjnie czuję się całkiem dobrze, gorzej jest z więzadłami kolanowymi które mocno dają się we znaki. Daję radę i po 0:26 stoję pod schroniskiem w Chochołowskiej...

Na sam koniec postanawiam jeszcze urozmaicić sobie szlak i czarnym szlaczkiem przejść przez kaplicę św. Jana gdzie Janosik miał poślubić Maryne. Tu na ławeczce zjadam ostatnie kanapki z bananem i... czuję że nogi nie chcą wstać.

No cóż, mają prawo. Skurcze jak sk#$%^&*! Kładę się i rozmasowywuję sobie mięśnie dwugłowe uda i łydki. Jest lepiej, mogę nawet wstać, pora na mnie. Wstaję i... dupa! Nie będzie dziś kolejnego rekordu. Za sukces wyznaczam sobie dojście do busa. Na początku jest strasznie, potem troche lepiej. Muszę odpoczywać co 200m i to mnie najbardziej męczy psychicznie bo dochodzi godzina 17ta a jeśli będzie szło tak dalej to dojdę do busa na 21szą albo i nie... W końcu widzę fatamorganę: wyporzyczalnia rowerów!!! Kolejny błysk i pytanie do siebie: czy można je oddawać na dole? Czy tam był zwrot rowerów? Cholera, z tego pośpiechu nawet nie zwróciłem na to uwagi a jakież to teraz cenne. Dochodząc do bike'owców już z daleka krzyczę: Można je zwrócić na dole??? Machają głowami na "tak". Nic dzisiejszego dnia nie doprowadziło mnie do większej euforii niż ta wiadomość, Rohacze przy tym wymiękają!!! Jestem uratowany!!!

Płacę więc 8zł i pytam jeszcze chłopaków za ile będę na dole szybkim tempem. Mówią mi, że w 12-15 minut spokojnie dojadę. No to PKP, siekne jeszcze tam browara bo będę miał na to czas...

Wsiadam na tą "koze" i nawet to nieźle chodzi, wyglądało gorzej. Jeszcze jedna myśl: muszę to uwiecznić więc w hamle, wyciągam statyw z plecaka i na koniec robię pożegnalną fotkę sobie na "kozie"...

Rzeczywiście po 0:13 jestm na dole, oddaję "koze" i kieruję się w stronę bufetu gdzie zamawiam małego ziiiiiiiimnego Żywca...

Coś niesamowitego, należy mi się bo to był piękny dzień...
