Ostatnia prosta...
Z żalem opuszczamy Cinque Torri i kierujemy się na zachód, pobuszować trochę po Różanym Ogrodzie vel Catinaccio. Rozbijamy się na campingu Soal, niedaleko uroczego miasteczka Pozza di Fassa. Sympatyczne miejsce z wyluzowaną obsługą, ale toalety zdecydowanie dla poszukiwaczy ekstremalnych doznań
Zaopatrujemy się we włoski przewodnik wspinaczkowy tego rejonu i próbujemy rozkminić opisy dróg. Upatrujemy sobie jedną w samym sercu grupy i po dwóch dniach z całym ekwipunkiem ruszamy ferratą Passo Santner na przełęcz Santner
a z niej zwykłym szlakiem do schroniska Re Alberto. Ferratka zaczyna się przy schronisku Fronza i trawersuje potężną ścianę Cima Catinaccio. Cała droga poprowadzona jest w bardzo logiczny sposób, a stalówka pojawia się tam gdzie jest naprawdę konieczna. Dzięki temu ferrata choć nietrudna technicznie, sprawiła nam dużą frajdę. Z opisu w przewodniku zapamiętuję że najtrudniejszy fragment prowadzi rynną, skąd już dwa kroki do przełęczy. Takich rynien mijamy po drodze kilka, a ja z każdą kolejną przekonuję Bartka, że 'to już ostatnia prosta'
co oczywiście staje się tekstem wyjazdu i później będzie mi nie raz wypomniane
Wreszcie po najostatniejszej prostej z mroku wyłania się schronisko Santner...
Kawałek dalej schronisko Re Alberto i widok na nasz jutrzejszy cel.
Osiągnęliśmy wysokość
Następnego dnia wstajemy bardzo wcześnie, ale czekamy aż słońce trochę ogrzeje skałę, bo poranek na 2600 m jest dość... rześki
Ze wszystkich wież Vajolet, Torri Delago jest najniższa (2790m) ale drogę którą wybraliśmy uznaliśmy za najładniejszą i jedną z najciekawiej poprowadzonych w grupie. 6 wyciągów, 156 m, wycena IV z jednym miejscem IV+ i spora ekspozycja.
Vajolety od strony Re Alberto wyglądają niesamowicie, ale dopiero widok z drugiej strony powala na kolana:
Schronisko Re Alberto i Torri Vajolet na lewo z www.rifugiorealberto.com
Podejście prowadzi piargami wprost ze schroniska pod ścianę, później I-II-kowym terenem na półkę do właściwego początku drogi, gdzie zamontowano pierwszy ring stanowiskowy. Wpinamy się do niego i czekamy grzecznie na swoją kolej. Przed nami jest aż 5 osób w dwóch zespołach, my trzeci, a pod nami w kolejce ustawia się następna dwójka.
Początek drogi
Startuje pierwszy zespół
Inny wspina się na iglicy po przeciwnej stronie
Po nami kolejny
Prowadzimy na zmianę. Pierwszy wyciąg robi Bartek i przechodzi go bez większych problemów. Po chwili dołączam do niego i przekazujemy sobie sprzęt. Przede mną najbardziej eksponowany odcinek drogi, wspinaczka krawędzią, a w zasadzie okrakiem na krawędzi. Jedyny wyciąg co do którego miałam spore obawy, bo nigdy wcześniej nie wspinałam się w tak dużej ekspozycji. Przyznam, że takie emocje nie towarzyszyły mi nigdy wcześniej w górach. Pode mną przepaść przyprawiająca o zawroty głowy, nagle każdy chwyt i każdy stopień zaczął wydawać się za obły, za mały, zbyt niepewny. Utykam na kilka minut w jednym miejscu, zero woli walki - pierwsza myśl zmykać stąd w jakiś bezpieczny teren. Prowadzę, więc nie mogę poprosić o blok, ani powiedzieć do Bartka 'to może jednak Ty idź pierwszy'. Jedyna droga prowadzi do góry, mobilizuję się i w końcu jakoś przechodzę najgorszy fragment, szczęśliwie nie odpadając. Pod nosem klnę na włoską wycenę, wg której jak błędnie sądzę, właśnie w trudach i bólach przeszłam odcinek III+... W rzeczywistości było to IV+. Teoretycznie też nietrudno, jednak mega ekspozycja w tym miejscu zrobiła swoje. Dalej droga prowadzi tuż przy krawędzi aż na półkę, gdzie znajduje się kolejny ring stanowiskowy. Jestem tak szczęśliwa po pokonaniu krawędzi, że ten odcinek wydaje mi się banalny. Po drodze mijam dwa wciśnięte w szczelinę friendy. Nijak nie mogę ich wyjąć, ktoś osadził je na amen. Później siłuję się z nimi Bartek, ale jemu również się nie udaje. Kogoś to wejście musiało sporo kosztować. Szybko wspinam się do stanowiska i robię auto. Bartek dochodzi do mnie po jakimś czasie, zatrzymujemy się tu na chwilę żeby ochłonąć i dzielimy się wrażeniami.
Regeneruję siły i ucinam sobie krótką drzemkę na stanowisku
Kolejne wyciągi pokonujemy bez trudności, ostatnie metry to II-kowy teren wyprowadzający na szczyt. Po pozostałych ekipach nie ma już śladu, na szczycie jesteśmy sami. Wokół przepiękne widoki na kocioł w którym leży schronisko Re Alberto i pozostałe szczyty, szczyciki i turniczki Catinaccio. Nierealny do niedawna dla mnie wspin, w jeszcze mniej realnej scenerii.
Tak więc pierwszy raz tego dnia osiągnęliśmy wysokość
"Nadciągają chmury, zjeżdżamy stąd" ;]
Wracamy do schroniska, jemy i żegnamy się z Vajoletami. Musimy z powrotem dojść do schroniska Fronza, poniżej którego zaparkowaliśmy samochód. Wracamy drugą stroną masywu Cima Catinaccio, trawersując potężną Dolinę Vajolet normalnym szlakiem.
Zejście żlebem do schroniska Vajolet
Schronisko Vajolet i Preuss
Ostatnie spojrzenie na Torri Vajolet
Najpierw schodzimy ogromnym żlebem do schroniska Vajolet, dalej szlak trawersuje zbocza doliny i widzimy już, że aby przedostać się na drugą stronę masywu będziemy musieli podejść na przełęcz tyle samo ile zeszliśmy. Przed nami długa droga, jesteśmy już trochę zmęczeni po wspinie, a plecaki po dwóch dniach w górach nie zrobiły się wiele lżejsze. W pewnej chwili Bartek oznajmia uradowany że osiągnęliśmy wysokość i teraz będzie już z górki....
... Podchodzimy jeszcze kawałek i po chwili okazuje się że pomylił się odrobinę, o jakieś 300 metrów
"Osiągnęliśmy wysokość"
Dopiero tu zaczyna się właściwe podejście na przełęcz. No, teraz to już naprawdę ostatnia prosta
Na przełęczy odpoczywamy chwilę, a później schodzimy na dziko jakimś masakrycznym piargiem, dalej szlakiem przez łąki na parking, który już widać z góry. Pod koniec przez nieuwagę i znużenie mylimy drogę i musimy zawrócić kawałek. Osiągnęliśmy wysokość i ostatnia prosta padają w trakcie ze sto razy, powstaje pieśń o tej treści na kościelną nutę
W końcu docieramy do samochodu, obieramy kierunek na Pozza di Fassa i w nagrodę za trudy tego dnia fundujemy sobie pyszną pizzę o nazwie "Vajolet"
Latemar