Bałkany, a zwłaszcza ich przyroda przyciągały mnie od dawna. I od wielu lat je odwiedzam, jeśli tylko mam taką możliwość. W roku 2019 byłem po raz pierwszy w Macedonii Płn. Wtedy to miałem okazję wejść na dwa najwyższe szczyty tego kraju Golem Korab (2 764 m n.p.m.) i Titov Vrv (2 747 m). Potem była pandemia (2020r.), więc nici z dłuższego zagranicznego wyjazdu, w 2021 zrealizowałem mój kolejny górski priorytet (najwyższe szczyty Czarnogóry). Wszystko naturalnie zmierzało w kierunku Bośni i Hercegowiny, ale organizator zrobił nam psikusa zmieniając BiH na Chorwację co mnie i jeszcze „paru” osobom niezbyt się spodobało. Efekt końcowy był taki, że wyjazd ostatecznie został odwołany, a ja w ramach rekompensaty wybrałem się z nowosądeckim PTT do Włoch, gdzie poza zwiedzaniem udało się wejść na Wezuwiusz. Sezon więc nie był zmarnowany, a w roku 2023 wszystko miało wrócić na właściwe górskie tory. Początkowo wybór padł na Bułgarię. Nie byłem zachwycony, bo już tam byłem, no ale wstępnie ustaliliśmy, że nie będzie Musały i Wichrenu, więc była szansa na trochę nowych rzeczy. Ostatecznie Bułgaria się zmieniła w Macedonię Płn., a termin wyjazdu ustalony na 08 września – czyli tuż po moich i Pawła urodzinach, a Beaty imieninach, co zapowiadało wesołą jak zwykle podróż. Warunek był jeden – w Macedonii nie robimy Golem Korab i Titov Vrv a robimy Wielka Rudokę i Pelister. Warunek został zaakceptowany, więc 8-go września o 20-tej wyruszamy. Podróż jak zawsze wesoła. Mam szczęście znać większość uczestników. Poza znajomymi z Krakowa i okolic, jest Paweł z Jarosławia i kilkuosobowa grupka znajomych z PTT Nowy Sącz...
O dziwo nie ma nawet większych spięć z tymi nie imprezowymi jadącym z przodu autobusu. Może to my jesteśmy ciszej, albo też to ich próg tolerancji się zmienił. Tak czy siak na plus. Mijamy kolejne granice. Najwięcej zachodu jak zawsze na tej węgiersko – serbskiej. Po powrocie do autobusu orzeźwiające piwko i jedziemy dalej, od czasu do czasu podziwiając widoki za oknem… Tutaj Dunaj.
Dalsza część dnia minęła w podróży. Do Tetova – miasta w Macedonii Płn. – zamieszkałego w większości przez Albańczyków dotarliśmy późnym popołudniem. Zakwaterowaliśmy się w tym samym hotelu co cztery lata temu. Impreza w autokarze była na tyle udana, że ponad godzinę szukałem telefonu (m.in. w autobusie), chociaż cały czas był on u mnie w plecaku. Dzięki temu przekonałem się, że nasi kierowcy na tym wyjeździe nie są zbyt mili. Z wielką łaską otworzyli mi autobus – że niepotrzebnie to już inna sprawa. Po kolacji już bez kombinacji w miarę wcześnie kładę się spać. Nazajutrz mamy zrobić najwyższy szczyt na tym wyjeździe – Wielka Rudokę (2 658 m n.p.m.). Trochę obawiam się tej trasy, bo mimo chęci słabo trenowałem przed tym wyjazdem. Córeczka podnosi mnie na duchu – tato dasz radę, będzie dobrze… Miłe.
Dzień 3 W niedzielę od rana pełna mobilizacja. Wielka Rudoka (Rudoka) to szczyt, który po prostu trzeba zdobyć. Prawdopodobnie jest to najwyższy szczyt Kosowa. Prawdopodobnie bo oficjalnie za takowy uznaje się Đeravicę mierzącą 2 656 m n.p.m. Jest zatem o 2 metry niższa od Rudoki, co jest bezsprzeczne. Wątpliwości wynikają z tego, że nie jest do końca oczywisty przebieg granicy między Kosowem a Macedonią Płn. W związku z powyższym, wg. jednych Rudoka leży na terenie Kosowa, a wg innych na terenie Macedonii Płn. Stąd te dylematy. Nieważne, góra jest dostojna, wysoka, więc trzeba nie nią wejść. Po śniadaniu mamy przejechać samochodami terenowymi do przysiółka o swojsko brzmiącej nazwie Lomnica. Te samochody to w rzeczywistości zwykłe busy – takie jakie u nas jeździły na podmiejskich trasach jakieś 10 – 20 lat temu. Jesteśmy wreszcie w miejscu, z którego będziemy zaczynać podejście. Na początku soczystą przemowę w języku angielskim walnęli lokalni przewodnicy, a właściwie ich herszt. Klimaty jakbyśmy byli gdzieś w Karakorum. A tymczasem teren jest łatwy orientacyjnie, parking jedyny możliwy, a szlak prosty technicznie. Uważam, że góra w zasięgu średnio ogarniętego turysty z odpowiednią aplikacją mapową (najlepiej mapy.cz z mapami offline). Ruszamy zatem całą wielką grupą. Chyba 3 osoby od razu stwierdziły, że to nie dla nich. Reszta twardo idzie.
Teren jest piękny – takie duże – bardzo duże Bieszczady.
Jest tutaj też sporo fauny – takiej całkiem znajomej…
Są piękne jeziorka – w drodze powrotnej będziemy tu moczyć stopy.
Mniej więcej w połowie drogi, no może trochę dalej zostaliśmy podzieleni na grupy – szybszą i wolniejszą. Odbyło się to na zasadzie dobrowolności. Ja tego dnia szedłem krokiem dostojnym, więc druga grupa była dla mnie jak najbardziej ok. Większość moich bliższych znajomych też do niej dołączyła. Szliśmy naprawdę niespiesznie. Aż się zastanawiałem czy nasz przewodnik aby trochę nie przesadza, bo do przejścia trasa o długości ok. 30 km i przewyższeniu ponad 1 700 m. I tak sobie idziemy, odpoczywając co chwilę. Było już piękne niebieskie jeziorko, to teraz… „miejsce na jeziorko”.
Stąd zaczyna się ostatnie decydujące podejście na szczyt. Męczące – jak to zwykle bywa z ostatnimi podejściami. A temperatura też robi swoje. Ale gdzieś po 20 minutach stajemy na szczycie Wielkiej Rudoki. Zajęło nam to prawie 6 godzin, więc satysfakcja jest spora. Można było oczywiście wcześniej, ale szliśmy wg. zasady spiesz się powoli.
Widoki stąd cudne i bardzo rozległe.
Robimy też grupówkę, a jakże.
Po kilkudziesięciu minutach spędzonych na szczycie zaczynamy zejście. Kilka czy tam kilkanaście osób z pierwszej grypy ruszyło wcześniej, by wleźć po drodze na jeszcze inną górkę. Nasza motywacja w tym aspekcie była zerowa. Na zejściu wciąż genialne widoki.
Mijamy pierwsze jeziorko, obecnie bez wody…
A następnie dochodzimy do przepięknego kolejnego jeziorka z szafirową taflą wody.
Tutaj dłuższa przerwa połączona z moczeniem stóp i nie tylko… u nas takie rzeczy nie do pomyślenia. Dlatego pojechaliśmy do Macedonii Płn.
Potem delikatnie zamotaliśmy ze szlakiem, ale w takim terenie zgubić się nie sposób. Wszystko widać jak na dłoni. Przewodnicy kompletnie nie panowali nad sytuacją, więc szliśmy w zasadzie sami, wspomagając się górską aplikacją.
Mijamy stadko owiec, apotem już tylko dość stromo w dół.
Jest tu plątanina lokalnych ścieżek. Wybieram najkrótsze, niekoniecznie najłatwiejsze rozwiązania. Przyspieszam ciągle kroku, bo z każdą chwilą jest ciemniej. W miejsce z którego startowaliśmy o dziwo docieram jako pierwszy. Wita mnie trójka, która nie była ze mną na szlaku z Ryśkiem na czele. Jest tu coś na wzór baru, wchodzę pełen nadziei a tu siedzi trzech jegomości i ogląda mecz przy… herbacie… Piwa tu nie sprzedają. Szok. W takim miejscu to powinna być oczywista oczywistość – cytując klasyka. Grupa jest bardzo zdyscyplinowana i szybko się zbiera. Może 15 minut później siedzimy już w busach – tych „terenowych”. Do Tetova wracamy już w zupełnych ciemnościach, dyskutując na temat co zrobić aby nie płacić za transmisję danych za granicą. Mówiąc krótko jak skutecznie wyłączyć roaming danych…
Obiadokolacja na brudasa prosto z busów. Jedzenie ok, ale niestety tu nie mają zwyczaju podawania zup. A szkoda.
Dzień 4Po śniadaniu znowu busy – te terenowe. Kolejnym celem jest szczyt Medenica (2 163 m n.p.m.) od razu przez nas pieszczotliwie nazywana Miednicą. Szczyt ten leży w Górach Bistra. Mieliśmy zaczynać z miejscowości Galichnik, ale nasi przewodnicy (ci sami co wczoraj) uznali, że rozpoczniemy trochę wcześniej. Startujemy zatem.
Pogoda constans, w stosunku do wczorajszej – błękitne niebo i upalnie. Miejscowy przewodnik wygłosił po drodze przemowę o wojnie w byłej Jugosławii – zresztą nie pierwszą. Druga będzie w okolicy szczytu. Jest tu pięknie jak w bajce.
Kilku niewyżytych znowu postanowiło sobie wydłużyć trasą, ale mnie to ani w głowie. Realizujemy plan i tyle. Takie odpoczynki jak ten też bardzo lubię…
Zwłaszcza jak się ma przed sobą takie widoki…
Idziemy dalej, krajobraz iście księżycowy…
Stąd już dobrze widać nasz cel.
Jeszcze jeden odpoczynek, ostatnie podejście i voilà – „Miednica” jest nasza.
Robimy zdjęcie z przewodnikami.
Naszą mini-grupką imprezową.
Grupówkę
i solówkę
Rozpoczynamy zejście na drugą stronę. Stąd Medenica wygląda bardzo niepozornie…
To mniej więcej tutaj była druga część przemowy przewodnickiej. Teraz dość stromo w dół. Ostrożnie stawiamy stopy. Pamiętamy, że jad żmii nosorogiej jest dużo mocniejszy od naszej rodzimej zygzakowatej.
Robimy kolejny postój. Parę osób decyduje się wchodzić na pobliski szczyt. Po co ? Nie wiem. Idziemy dalej dolinką w stronę miejscowości Galichnik. Trafiamy nawet na znaki turystyczne – dosyć rzadkie tutaj.
Im niżej schodzimy, tym skały za naszymi plecami stają się potężniejsze. Trochę to przypomina Tatry Bielskie. Bardzo ładne te rejony trzeba przyznać.
I tak stromą ścieżką dochodzimy do miejscowości Galichnik. Mijamy po drodze śliczny mały manastyr.
A potem instynkt zawiódł nas tam gdzie powinien, czyli do sklepu z zimnym browarem. Potem jak zawsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Kolejne osoby wychodziły na zewnątrz, dzierżąc dumnie w dłoniach zimne butelki ze złocistym napojem. Lubię góry, ale najbardziej chyba te chwile po zejściu z nich, jak można spokojnie usiąść przy kufelku czy zimnej butelczynie piwa. Nie wiem jakim cudem nie zrobiłem tu żadnego zdjęcia. Pewnie nie miałem wolnych rąk…
Do autokaru trzeba jeszcze kawałek podejść…
A przy nim… knajpa. Zamawiamy po szybkiej 50-tce rakii. Taką wycieczkę to ja szanuję. Na powrocie miało być jeszcze szybkie zwiedzanie monastyru Svietego Jana Bigorskiego, ale nie było, co nam się odbiło czkawką w kolejnym dniu. Co ciekawe w autokarze dowiedzieliśmy się, ze wieczorem trzeba się pakować, bo w Tetovie jednak nie mamy czterech tylko 3 noclegi. Ktoś ten program w ogóle weryfikował ?
Dzień 5No i stało się, rano tarabanimy się z bagażami do autokaru. Plan krótkometrażowy - to nie zaliczony wczoraj monastyr Svietego Jana Bigorskiego. Okazuje się, że jedziemy do niego prawie 2 godziny... Hmm, czy ktoś przemyślał plan dzisiejszego dnia ? No nic, póki co zwiedzamy monastyr – przepiękny trzeba przyznać. Sam okoliczny teren już urzeka swym pięknem.
Trzeba mieć tutaj zakryte kolana, więc przy wejściu zakładam gustowną spódniczkę.
I zwiedzamy, trafiamy nawet na mszę z pełnym obrzędem. Trzeba przyznać, że to piękne i wyjątkowe miejsce.
Wsiadamy do autokaru i jedziemy dalej. Widoki przez szybę całkiem, całkiem.
Do Górnej Belicy w Górach Jablanica dojeżdżamy koło południa. Jest potwornie gorąco, a ja mam totalnie spaloną skórę po wczorajszej Medenicy. Wystarczyło raz się nie posmarować i kłopoty gotowe. Ludzie patrzą na siebie zdziwieni, bo byliśmy przekonani że kolejne kilka kilometrów przejedziemy busami. Nic z tych rzeczy. Nawet dobrze nam już znani przewodnicy byli zdziwieni takim obrotem sprawy. Nasz przewodnik wydaje się być nie wzruszony sytuacją i daje sygnał do wymarszu. Powiem tak – coś tu ewidentnie nie pykło. Owszem, można wejść na szczyt mierzący 2 257 m n.p.m. (suma podejść 1 400 m), startując w koszmarnym upale po 12-tej. Pytanie tylko czy jeszcze jest to przyjemność ?
Ruszam z całą grupą, ale wewnętrzny bunt we mnie wzbiera. Nie lubię takich sytuacji, więc idę bez przekonania. Trochę ludzi już zostało na samym dole. I tym razem absolutnie się im nie dziwię. Plan jest taki, ze pociągnę trochę, ale przed wyjściem z lasu na pełne słońce muszę gdzieś zboczyć, aby do końca nie spalić skóry, a całej twarzy przecież nie zasłonię. I tak też robimy. Podczas postoju w lesie decydujemy się kilkuosobową grupką opuścić peleton. Robię to absolutnie bez żalu. Jak się potem okaże sporo pięknych atrakcji przed nami, ale początki są ciężkie. Trzeba trochę pokluczyć w lesie a znakowana ścieżka do najłagodniejszych tu nie należy. Aż wreszcie wychodzimy na widokową polankę, a tam… nasi. Co za niespodzianka. Razem jest nas tutaj już kilkanaście osób.
Po posiłku i wypiciu co nieco decydujemy się iść w kierunku obiektu, który z dołu wyglądał na kameralną świątynię. Idziemy asfaltową drogą, ale w jakże pięknych okolicznościach przyrody.
Dochodzimy do kamieniołomu, gdzie powinniśmy skręcić w górę, ale z niewiadomych przyczyn nie robimy tego.
A że jednak nam zależy aby wejść do góry to zaczynamy kluczyć w miejscowych zaroślach. Nie jest to łatwe, ale powoli zdobywamy wysokość. Za chwilę się okaże, że bardziej się tu wypompujemy jak na tym nieszczęsnym Wielkim Kamieniu. Po wzorowym chaszczowaniu docieramy wreszcie do jakiejś normalnej ścieżki. Ten monastyr wydaje się uciekać przed nami. My wyżej, a on jeszcze wyżej. Ale w końcu w ciężkich bólach do niego docieramy. Jest tu bajkowo. Jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich byłem. Skojarzyły mi się kadry z legendarnego filmu „Zawrót Głowy” Alfreda Hitchcocka.
Przy zejściu już przypilnowaliśmy właściwej ścieżki i wspólnie z Pawłem szybko zeszliśmy na dół, mając po drodze takie widoki...
Trochę się poszwędaliśmy jeszcze po Górnej Bielicy, przebraliśmy się w autokarze i jak wzorowi turyści udaliśmy się do baru. W sumie i tak nam wyszło ponad 1000 m przewyższenia, wiec na browara jak najbardziej zasłużyliśmy.
To był piękny dzień, ale tylko dlatego, że w dużej mierze sami go sobie zorganizowaliśmy. Przewodnik by tego dnia chyba nie zaliczył egzaminu, a jeśli już to na tróję na szynach. Grupa zeszła już po ciemku.
Na szczęście do kolejnego hotelu nie mieliśmy bardzo daleko...
Dzień 6Kolejny dzień miał być przeznaczony na zwiedzanie, dlatego też wieczorem trochę sobie pofolgowaliśmy. Była „domówka”, nawet z tańcami. Było sympatycznie.
Po śniadaniu ponownie wyjeżdżamy autokarem. Najpierw na zwiedzanie zrekonstruowanej dawnej wioski rybackiej, która znajduje się w miejscowości Gradiste na wodach jeziora Ochrydzkiego. Trzeba przyznać, że to miejsce wygląda bardzo egzotycznie…
Następnie przejeżdżamy do miejscowości Sviety Naum, leżącej przy granicy z Albanią. Znajduje się tam zespół monastyrów, kościołów i ośrodek kultu religijnego, a najsłynniejszy jest klasztor. Uważa się, że został założony przez samego Św. Nauma – jednego z uczniów Cyryla i Metodego. Miał on także umrzeć w tym miejscu w 910 r. n.e..
Sam Klasztor jest bardzo malutki, obok znajduje się pochodząca z XVI w cerkiew św. Archaniołów Znajduje się w niej grób świętego, przy którym podobno można usłyszeć bicie jego serca. Rzeczywiście wchodzący tam ludzie przykładają ucho do łóżka. Ja sobie podarowałem tę atrakcję. Jeszcze bym coś rzeczywiście usłyszał i miałbym potem niespokojne sny. Sceptycy twierdzą, że to słychać bijące źródło. Tak czy inaczej miejsce to piękne i będąc w Macedonii Płn – koniecznie trzeba je odwiedzić.
Jezioro i jego górskie otoczenie wygląda stąd przepięknie.
Już wracając do autokaru schodzę na chwilę na plażę.
I podziwiam przepiękne źródła św. Nauma z krystalicznie czystą zielonkawą wodą.
Następnie przejeżdżamy do Ochrydy, aby zwiedzić to piękne miasto, będące wizytówką Macedonii Płn. Architektura typowa dla miast basenu Morza Śródziemnego.
Zwiedzamy najpierw cerkiew św. Zofii.
Na trawniczku koło cerkwi buszuje jakby nigdy nic żółw.
Cały czas idziemy w górę, dochodząc do starożytnego teatru antycznego.
Na balkonach ludzie suszą papryczki. Są ich tu przeogromne ilości.
Idąc jeszcze wyżej (wyżej się już nie da) dochodzimy do twierdzy cara Samuela. Stąd widok na miasto i okolice jest fantastyczny. Sama twierdza też niczego sobie, choć to raczej ruiny.
Schodząc już w dół do centrum miasta dowiadujemy się, ze ceny magnesów i innych pamiątek są tutaj lepsze jak w biedronce.
Nad brzegiem jeziora podziwiamy jeszcze kameralną cerkiew św. Jana Teologa (w Kanao – dzielnica Ochrydy).
Wsiadamy do łodzi - na szumnie nazwany w programie wycieczki „rejs” po Jeziorze Ochrydzkim. W rzeczywistości ten rejs to przepłynięcie z jednego skrawka brzegu na drugi, zajmujący jakieś 3-4 minuty. No cóż, trochę poczuliśmy się nabici w butelkę, bo spodziewaliśmy się fajerwerków. Nie zmienia to faktu, ze pamiątkowe zdjęcie na łodzi sobie zrobiliśmy.
Czas wolny spożytkowaliśmy na obejrzenie legendarnego platana wschodniego. Jak głosi legenda – posadzonego przez św. Klemensa. Drzewo jest w kiepskim stanie – chyba w gorszym jak nasz Bartek.
Potem zjedliśmy niezbyt dobrego i niezbyt dużego kebaba i poszliśmy na piwko w zacnym towarzystwie.
Po powrocie do hotelu szybko się zebraliśmy na kąpiel w jeziorze. Woda przyjemna, krystalicznie czysta, widoki cudowne. Do tego rakija na plaży. Powiało wielkim światem. Chwilo trwaj.
Dzień 7Rano po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu. Fajnie tu było, ale szybko minęło i ruszamy w kolejną drogę.
Naszym celem będzie dzisiaj mierzący 2 255 m n.p.m. szczyt Magaro – będący najwyższym wzniesieniem Gór Galica. Niby dojazd autokarem miał być krótki, ale jedziemy wąską, krętą drogą, co znacząco wydłuża czas dojazdu. W pewnym momencie jest znak, że droga jest dostępna wyłącznie dla samochodów do 3,5 tony, czy tam 5 ton. W każdym razie nasz autokar na pewno się na to nie łapał. Pomyśleliśmy, że pozamiatane, ale po chwili namysłu i wewnętrznych ustaleniach kierowca ruszył dalej. Za jakieś 10 minut dotarliśmy wreszcie w miejsce startu, a tam zaparkowane 2 policyjne busy. Pomyślałem, że teraz to już na pewno nas udupią. Ale busy sobie spokojnie stały, a mundurowych nigdzie nie było widać. Wysiedliśmy więc spokojnie z autokaru i zaczęliśmy się spokojnie szykować do drogi.
Praktycznie nie mieliśmy żadnej konkurencji. Nasza grupa choć liczna, była w tym terenie sama. Pierwszy odcinek szlaku to twarde zetknięcie z rzeczywistością po wczorajszym spokojnym dniu. Mówiąc krótko ostro w górę bez żadnych widoków, bo idziemy lasem. Ale jak już z lasu wyszliśmy to widoki od razu nas urzekły.
Robimy sobie tutaj przerwę. A jak tak siedzieliśmy to zaczęli schodzić owi mundurowi (z tych busów zapewne). Sądziłem, że będzie jakiś dym, będą drążyć jak tu dojechaliśmy itd., ale nic z tych rzeczy. Zagadali gdzie idziemy, polecili nam najlepszą trasę i grzecznie poszli w swoją stronę. Ot takie bałkańskie wyluzowanie.
Nasz przewodnik uznał, że grupa jest na tyle mocna, że możemy zrobić jakiegoś bonusa. Miał nim być szczyt Kota mierzący 2 265 m n.p.m., czyli więcej niż nasz docelowy Magaro (2 254 m n.p.m.). Trasa w tym rejonie wiodła bez szlaku w terenie głównie trawiastym. Wyżej było trochę kamulców.
I tak niespiesznie osiągamy albański szczyt Kota.
Widoki rozległe, pogoda niezmiennie brzytew. Widać też jakieś dziwne układanki. Czyżby działanie obcych ?
Po odpoczynku ruszamy na nasz właściwy cel czyli Magaro. Każdy idzie na swoją modłę. Taka jest specyfika gór w tym rejonie. Róbta co chceta tylko uważajcie na żmiję nosorogą... Zgubić się tu raczej ciężko – zwłaszcza, że cel przed nami wygląda dość ewidentnie.
Potem się okazało, że to jednak nie cel, ale było stąd już bardzo blisko.
No więc teraz już cel właściwy.
Ładnie tu, tak księżycowo i jeziorko widać z góry...
Z perspektywy schodzącego, szczyt ten prezentuje się jeszcze ciekawiej.
Na zejściu mieliśmy okazję obejrzeć przedziwny twór, przypominający baner reklamowy. Skojarzyło mi się to z filmem „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. W rzeczywistości to ustrojstwo miało odbijać fale radarowe. Jakieś pozostałości po bałkańskich zatargach.
Teraz strome zejście i jesteśmy z powrotem w miejscu, w którym już dzisiaj byliśmy.
Dalsza część zejścia już łagodniejsza, częściowo wiedzie lasem, a poniżej już na otwartej przestrzeni.
Kiedy już autokar jest na wyciągnięcie ręki, ktoś mnie woła z boku. Patrzę a tam Marta z Anitą i z Pawłem i co najważniejsze z zimnym browarem. Piękna to była przerwa.
Tak się rozanieliłem, że nawet jakiegoś „kwiotka” na końcu sfotografowałem.
Pakujemy się do autobusu i przez nikogo nie niepokojeni odjeżdżamy w dalszą drogę ku nowej przygodzie. Definitywnie żegnamy się też z przepięknym Jeziorem Ochrydzkim. Nie mamy długiego przejazdu ale marzy nam się jakiś sklep po drodze aby zrobić zakupy. Ostatnie dwie noce spędzimy w hotelu górskim. Nasze modły zostały wysłuchane. Idziemy do marketu w miejscowości Bitola. Zakupy, jak zakupy, ale jeden produkt zwrócił moją uwagę. Duże dwulitrowe butle w kolorze żółtym. Olej ?, piwo ? Wracam do autokaru a tam Paweł wyhyla tą butlę właśnie. A jednak wino. Ale zaraz mamy odjeżdżać. Wykorzystując chwilę zamieszania wysyłamy jednak Regiego na szybkie zakupy. Po chwili wraca chyba z 8 butlami. Dalsza podróż, choć krótka była baaardzo wesoła.
Kotwiczymy w Hotelu Molika. Dobra kolacja, szybkie piwko i znowu posiadówka. Decyduje się jednak tym razem zostać w pokoju, bo jutro czeka nas ciężki dzień.
Dzień 8Pelister – czytałem trochę o tym szczycie. Trasa wiedzie rzekomo skalną percią, po drodze klamry, stalowe linki itd. Brzmi to dosyć poważnie. Suma przewyższeń tego dnia to 1 600 m – czyli niemało. Śniadanie i wychodzimy przed hotel. Wstaje kolejny piękny dzień…
Cześć grupy wyszła nieco wcześniej, aby robić jakieś bonusy jeszcze. Ja nie mam takich ambicji. Jeśli zdobędę Pelister to będę w pełni usatysfakcjonowany. Szlak początkowo wiedzie przez las, wijąc się często zakosami. Jest to dość mozolne zdobywanie wysokości, ale zakosy powodują, że nie ma tragedii. Pierwszy przystanek robimy przy pomniku poświęconemu macedońskiemu alpiniście Dimitrowi Iljewskiemu – Magaro. Humory dopisują, przewodnik wierzy w naszą grupą, twierdząc, że na pewno damy radę.
Stąd dalej szlak wiedzie lasem, ale w nim pojawia się coraz więcej kamieni i głazów. Wysiłek jest coraz większy. A do tego upał. Słońce zaczyna palić koszmarnie. Kolejny przystanek w miejscu już bardziej widokowym. Jest nawet specjalny punkt, na który można wejść po schodkach.
Tu się zaczyna prawdziwa „zabawa”. Trzeba skakać jak kozica z głazu na głaz, zachowując przy tym równowagę.
Gdzieniegdzie przejście ułatwiają stalowe linki i klamry. Na tym odcinku trzeba być naprawdę czujnym. W deszczu byłaby tu walka o przetrwanie.
Plus jest taki, że widzimy już nasz cel.
Jak daleko stąd jak blisko. Na grani każdy idzie po swojemu. Nikt nikogo nie pogania i każdy idzie swoim tempem – choć i to nie jest łatwo utrzymać.
Wchodzę na Stiv (2 468 m npm) – jeden ze szczytów znajdujących się w grani.
Stąd Pelister wydaje się być już naprawdę niedaleko.
Trudności techniczne się kończą. Zmierzamy do celu skalną ścieżką. Odwracam głowę. Tak wygląda trasa, którą właśnie przemierzyliśmy.
Ostatnie podejście, jeszcze kilka metrów…
I jest. Mamy to. Najtrudniejszy technicznie szczyt na tym wyjeździe zdobyty. Większość ludzi już jest na szczycie, a część jeszcze zmierza za mną. Co ciekawe sam szczyt nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia. Ot góra jakich wiele, ale dojście do szczytu trochę krwi napsuło. A ja jeszcze na domiar złego założyłem sobie czarną koszulkę, przez co słońce dodatkowo mnie dogrzewało… I teraz najlepsze – od drugiej strony na Pelister można wjechać… rowerem.
Można wreszcie wypić zasłużoną banię, piwko i cos zjeść, napawając się widokami. i oczywiście obowiązkowa sesja fotograficzna.
Kilkanaście osób decyduje się na zejście częściowo ścieżką rowerową – czyli łagodniejszą wersją. My, razem z przewodnikiem wracamy kawałek granią, by następnie z niej odbić i rozpocząć schodzenie innym szlakiem.
Pogoda cały czas stabilna, ale jest wciąż gorąco. Pelister został po naszej lewej stronie…
Dalsze zejście dosyć strome, ale w łatwym terenie. Pod koniec zaczęły mi już kolana trochę dawać w kość, ale jakoś udało się zejść do utwardzonej drogi, którą już szliśmy prawie po płaskim terenie. Po drodze potężne osuwisko skalne – coś jak gołoborza w Górach Świętokrzyskich tylko „nieco” większe.
I tak niespiesznym krokiem docieramy z powrotem do hotelu Molika. Misja zakończona. Pozostało jeszcze dobrze się najeść, dobrze się napić i skutecznie się spakować. Wszystko udało się zrealizować i nazajutrz w sobotę rano wyjeżdżamy w drogę powrotną. Wcześniej obserwując wschód słońca z balkonu hotelowego pokoju.
Ostatnia fotka hotelu Molika. Może kiedyś tu wrócę, choć wątpię, bo tyle pięknych miejsc jest jeszcze do zobaczenia, w których się nigdy nie było… A Pelister jest właściwie jedyną opcją z tego miejsca.
Przed wejściem do autokaru żegna nas jeszcze miejscowa modliszka i w drogę…
A że była to sobota, występowało duże ryzyko autokarowej alkoholizacji. Kulturalnie wytrzymaliśmy do 13-tej, bo wiadomo… dżentelmeni i te sprawy, ale za to później… Impreza była przednia. Nie wszystkim to oczywiście się podobało, ale takie już jest autokarowe życie. Już nawet fotki z autobusu takie jakieś rozmyte wychodziły.
W międzyczasie zostaliśmy mistrzami Europy w siatkówce, więc było jeszcze weselej. Dobrze, że mieliśmy jeszcze niedzielę na powrót do świata żywych.
Generalnie był to kolejny fajny wyjazd w Góry Dynarskie. Dobry program, napakowany solidnymi górami, ale nie tylko. Było zwiedzanie pięknej Ochrydy, Gradiste – z dawną wioska rybacką i Sviety Naum z pięknym monastyrem. Do tego przecudowne Jezioro Ochrydzkie z krystalicznie czystą i ciepłą wodą i z przyjemnymi plażami wokół. Aż by się chciało aby ten wyjazd był o kilka dni dłuższy na takie leniuchowanie nad wodą.
Mieliśmy świetną ekipę – przynajmniej połowicznie i kapitalną pogodę podczas całego wyjazdu. Hotele i jedzenie też bardzo ok. Przewodnik też uważam, że świetnie dawał radę i nie zwracał przy tym zbytniej uwagi na siebie. Miał do nas zaufanie i można by rzec, że był jednym z nas. Taki układ bardzo mi odpowiada. O tym jednym dniu, gdzie program się trochę rozłaził myślę, że możemy spokojnie zapomnieć. Zwłaszcza, że nasz wariant B zorganizowany na szybko okazał się być całkiem atrakcyjny i ostatecznie byliśmy bardzo zadowoleni z tego dnia. Po drodze dwukrotnie spotkaliśmy Alka, który wszystko na to wskazuje poprowadzi naszą tegoroczną Bośnię i Hercegowinę. Z częścią osób spotkamy się tam ponownie. Zatem do następnego…
Z pozdrowieniami.
Wojtek