A to wkleję tutaj
Fotka poglądowa z facebooka na przebieg akcji
Trzeba zacząć od tego, że znalazłem się tam trochę niechcący. Szwagier chciał jechać, całą wyprawę zorganizował. Uczestników ogarniał na Facebooku przez ogłoszenia, negocjował ceny i warunki z agencją. Potrzebował jak największej grupy, żeby zbić cenę. Namówił mnie, żeby mieć wsparcie i bratnią duszę. A że był to nasz pierwszy taki wyjazd i doświadczenia nie było, to postanowił zaoszczędzić na bagażu. Wyszło mi, że 20 kg na trzy osoby to będzie za mało i dokupiłem jeszcze jeden – na szczęście nie tylko ja na to wpadłem. Nie wiedziałem też jakie będą tam warunki. Zadzwoniłem do agencji z pytaniem jakie tam wziąć ubrania ? Bo na dole 40 stopni a na górze śnieg. Pani mi odpowiedziała, żeby ciepło, ale bez przesady. Posłuchałem i to był mój największy błąd. Ale do tego dojdziemy. Reszta spraw organizacyjnych naprawdę na poziomie. Złego słowa nie powiem. Z Łodzi wyjechaliśmy w trójkę, na lotnisku w Warszawie spotkaliśmy kolejną trójkę. Poupychaliśmy rzeczy w plecakach z najwyższym trudem i polecieliśmy do Stambułu.
Pamiątkowe zdjęcia z lotniska
Lądowaliśmy tam wczesnym popołudniem, a kolejny lot mieliśmy rano. Żeby nie koczować bez sensu na lotnisku szwagier zarezerwował przez agencję hotel w Stambule. Przejazd taksówką z lotniska, hotel i powrót na lotnisko wyniosło nas po 20 dolarów, więc jakoś drogo nie było.
Hotelik mały, zagubiony wśród wąskich uliczek. Odpoczęliśmy, poszwędaliśmy się po mieście poznając je z innej nieturystycznej strony.
Potem ten sam taksówkarz przyjechał po nas rano i lokalnymi tureckimi liniami polecieliśmy do miasteczka Igdir na wschodzie Turcji. I tu ciekawostka. W fotelach samolotu były monitorki, na których można było śledzić trasę przelotu. Na tamtejszych mapach nie ma takiego kraju jak Armenia. Jest tylko Azerbejdżan. Nie ma Izraela, tylko Palestyna. Turcja po prostu nie uznaje istnienia tych krajów. Ararat leży obecnie na terenie Turcji, a jest narodową górą Ormian. Armenia ma go nawet na swojej fladze. Przez ostatnie lata wstęp na górę był zabroniony, wojsko nie puszczało. Zresztą tego wojska to tam sporo było. Z podchodzącego do lądowania samolotu pierwszy raz zobaczyliśmy naszą górę. Ośnieżony wierzchołek prezentował się fenomenalnie na tle okolic wypalonych słońcem Wylądowaliśmy w Igdirze na maleńkim lotnisku z jednym pasem startowym i małym budynkiem odpraw. Ot taka większa remiza strażacka. Tam spotkaliśmy się z resztą uczestników wyprawy. Łatwo było rozpoznać bo to chyba jedyni Europejczycy byli no i z plecakami. No może nie wszyscy, bo bagaż Tadka z Wisły zagubił się i się zrobił problem. Chłop został w tym w czym przyleciał, a że było bardzo gorąco to wiele tego nie miał. Zgłosił na lotnisku brak bagażu, mętnie mu odpowiedzieli, że doślą i faktycznie dosłali. Odebrał kiedy wracaliśmy do Stambułu. Także przed budynkiem lotniska zebraliśmy się w komplecie. 11 osób. Z Igdiru busem zabrał nas nasz przewodnik Kurd o imieniu Yakup. Ku mojej radości mówił po polsku. Pojechaliśmy kolejną godzinę do miasteczka Dougbaiazit. Miasteczko pośrodku niczego. Do dziś nie mam pojęcia z czego ci ludzie tam żyją, chyba z przemytu. Natomiast po drodze zaczęliśmy mijać uzbrojone patrole, posterunki kontrolne. Yakup nam wyjaśnił, że to tereny na których żyją Kurdowie i tureckie wojsko ich pilnuje. Zajechaliśmy do hotelu i myślałem, że będzie czas na jakiś odpoczynek, ale gdzie tam. Zaprowadzili nas na taki taras na dachu hotelu, szybkie załatwienie tematów finansowych i informacje organizacyjne. Kolejny szybki przepak, przebieranie się do wyjścia w górę. Podział bagaży na to co ze sobą – czyli woda kije i okulary – i to co na konie. I z powrotem do busów. Tym razem dwóch, bo bagaży zrobiło się dużo, bo wszystko co potrzebne czyli jedzenie, sprzęt itp. zabierali ze sobą. Naprawdę byłem pod wrażeniem sprawności organizacyjnej. Żadnego czekania, typowego przecież dla wschodu czy południa braku pośpiechu. Wychodziliśmy z hotelu i pod hotelem czekały na nas zapakowane busy. Dorzuciliśmy swoje rzeczy i w drogę.
Widok z drogi busami przez równinę
Miasto Dougbaiazit leży na takiej wielkiej równinie pomiędzy Araratem z lewej strony a nieznanym mi pasmem z prawej. Kiedy na zboczach Araratu zapytałem Yakupa gdzie jest arka, odruchowo wyciągnął dłoń i pokazał na równinę. Wyjaśnił, że dla nich arka to symbol tej równiny. Wyjechaliśmy z miasta i około godziny jechaliśmy przez ową równinę polnymi drogami. Rzeki tam nie widziałem żadnej a pola wyglądały jakby były regularnie zalewane. Dziwna rzecz. Może jakieś ulewy i woda spływała ze zboczy, bo czasem widać było bardzo głębokie rowy wzdłuż drogi, ewidentnie wypłukane przez wodę. Busy dojechały do końca drogi na wysokości około 2 200 m n p m. Wysiedliśmy. Bagaże zostały sprawnie zapakowane na konie i karawana ruszyła.
Droga do obozu pierwszego nie była zbyt wymagająca, jeśli nie zwracać uwagi na temperaturę. Gorąco, ale sucho i wietrznie. Kurzu dużo, cienia ani śladu. Szliśmy powoli około 4 godzin.
Obóz pierwszy okazał się małym miasteczkiem namiotowym na wysokości 3 200 . Z prawie pełną infrastrukturą. Były prysznice, namioty WC, kantyna i prąd. W kantynie czajniki, ładowarki do telefonów. Obiad i kolacja. Nawet prowiant w postaci jabłek i jakichś słodyczy na drogę dawali. Jedzenie było takie bez fanfar, ale na głód nikt nie narzekał.
Obóz pierwszy
Obserwowałem grupę tak trochę z boku, bo mało społeczny jestem. Bardzo szybko zaczął się etap walki o przywództwo i licytacja na górskie doświadczenie o sprawności i wytrzymałości nie wspominając. Krótko mówiąc – jakby Wielicki zabrał tę grupę z Araratu na K2 zamiast tych patałachów Bieleckich i Urubków to by mu to K2 w dwa dni zdobyli. Kilku biegało maratony, w tym górskie, Alpy to znali jak własną kieszeń i tak się po tych górach wspinali, że aż dziw że żadnych Kolosów czy Złotych Czekanów, albo medali olimpijskich nie zdobyli. Góra szybko zweryfikowała słowa. Ciekawe, że najlepiej sobie radzili ci co najmniej mówili. W tym na przykład taka Monika, która wcześniej tylko gdzieś w Pieninach chyba tylko była. Noc w obozie minęła spokojnie. Rano po śniadaniu wyszliśmy do obozu 2. Nadal na lekko, bo bagaże wciąż wiozły konie. Znowu było do pokonania 1000 metrów w górę. I znowu trwało to około 4 godzin. Teren zrobił się bardziej skalisty, ale bez przesady. Ścieżka wyraźna wydeptana przez ludzi i konie. Oczywiście zrobiło się chłodniej, bo wyżej.
Zaczęło być widać wierzchołek
A za mną w tle Mały Ararat
Obóz drugi na 4200 osiągnęliśmy około południa. Tam warunki były bardziej spartańskie. Namioty porozrzucane na zboczu, poprzyciskane kamieniami bo wiało okrutnie. Zalegliśmy w namiotach czekając na aklimatyzację. Pojawiły się wśród grupy krwotoki z nosa, biegunki, bóle głowy. I tam jakoś mit o nieśmiertelnych zdobywcach gór prysł jak bańka. Spokornieli. Sposobem na większość dolegliwości była cierpliwość. Trzeba było przyzwyczaić organizm do wysokości, poruszać się wolniej i dużo pić.
Obóz drugi
Spać się nie dało, bo wiatr targał namiotami i hałasował. No to leżeliśmy i czekaliśmy. O 2 w nocy wyszliśmy do ataku szczytowego. Gdzieś w górze migotały światła czołówek więc nie my jedni. Wiatr trochę ucichł. Było jednak zimno. Ubrałem na siebie wszystko co miałem i gdyby grupa szła normalnie to w marszu bym się rozgrzał. Tempo było jednak dwa kroki i przerwa na oddech, dostosowane do najsłabszego. Nawet idąc tak wolno dogoniliśmy jakiegoś wymiotującego Gruzina z przewodnikiem.
Sam poza lekkim bólem głowy objawów wysokości nie miałem żadnych. Raz może za szybko się schyliłem i na moment mnie przytkało. Miałem natomiast tylko lekką kurtkę puchową i rękawiczki bez palców z takimi śmiesznymi klapkami. Cienkie. Marzłem strasznie. Dłonie bolały do tego stopnia, że zacząłem prosić innych o rękawiczki. Chciałem je ponosić kilka chwil, żeby odzyskać czucia w palcach i oddać. Nie było chętnych. Szlag trafił mnie potem jak opowiadali, że mieli po trzy pary rękawic i tak marzli. Zimowe buty, grube spodnie, kurtki i czapki. Tadek ten któremu zginął bagaż wyposażony został w ubranie przez przewodników, ktoś tam pożyczył mu polar. I jak sam stwierdził w takim stroju to na grzyby koło chałupy mógł iść a nie na górę. Szczytem chamstwa było jak wypatrzyłem u jednego podgrzewacze do rąk i dwie pary rękawic. Poprosiłem – pożycz mi jedną parę na chwilę, bo nie wytrzymam. Odmówił – bo jemu też zimno. To było przykre, ale jeśli tak postępują ludzie na Araracie to można sobie wyobrazić co się dzieje w Himalajach. Nie wszyscy byli samolubni i część chciała mi pomóc, ale jak widziałem, że sami mają jedne rękawice to nie chciałem ich wykorzystywać, kiedy inni mieli moim zdaniem nadmiar. Tymczasem tuż przed lodowcem wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Dłonie rozgrzały się na momencie, tak że spokojnie sam mogłem założyć raki. Dalsza droga była już naprawdę przyjemna.
Na szczyt doszliśmy około 7 rano. Chwil kilka na zdjęcia i w dół.
A w dół nie schodzili biedni przestraszeni turyści tylko - motyla noga - zdobywcy. Aż się śmiać chciało jak nagle klatki piersiowe poszły do przodu a głowy do góry. Zejście było najciekawsze. Bo schodziliśmy ciągiem na sam dół. Z temperatury -10 do +40. Nie było sensu schodzić zbyt szybko bo w miejscu gdzie czekały busy nie było nic poza skałami i słońcem, a trzeba było czekać na wszystkich. To zeszliśmy do obozu pierwszego i tam zalegliśmy na łące czekając na resztę. Przed zachodem słońca zeszła szczęśliwie cała grupa.
Fotki z zejścia
Mieliśmy jeden dzień zapasowy na wypadek gdyby nie było warunków. Busy zwiozły nas do hotelu . 10 euro za dwie osoby bez wyżywienia. Przespaliśmy się i następnego dnia poszliśmy zwiedzać pałac jakiegoś paszy w okolicach miasta, a potem samo miasto. I to była prawdziwa egzotyka, bo turystów nie było tam żadnych tylko Kurdowie. Bezpiecznie, miło i sympatycznie choć poziom zrozumienia między nami a tubylcami określiłbym na jakieś 10%. Pozostały gesty i mowa ciała. Jedyną osobą, która cokolwiek rozumiała po angielsku była kasjerka w supermarkecie. Na ulicach sporo wojska, transportery opancerzone przed budynkami publicznymi, bunkry na wzgórzach. Mimo to nie czuć było jakiegoś strachu czy napięcia. Ale zdjęcia robić jakoś niezręcznie mi było. Ulice pełne były dzieciaków biznesmenów. Tacy chłopcy po 5 – 6 lat biegali zaczepiając wszystkich żeby sprzedać chusteczki higieniczne, butelkę wody, maseczkę. A mistrze nad mistrzami mieli wagę. Żeby klient mógł się zważyć za opłatą.
Pałac paszy i ruiny jakiejś twierdzy
I miasteczko. Widać, że turysta się wyróżnia
A tu jakieś wesele mieli. Stoły zastawione prawie jak u nas tylko bez wódki
Następnego dnia pojechaliśmy na lotnisko do Igdiru, odebraliśmy bagaż Tadka ( śmiał się, że na praniu przyoszczędził ) i polecieliśmy do Stambułu. Spryskali mi plecak, który nadałem jako bagaż czymś śmierdzącym co pewnie miało dezynfekować bagaże przed covidem. Nie szło go potem na plecy założyć bo cały był mokry, ale to była ostatnia przygoda. Czyli reasumując było fajnie i kawał świata i przygoda. Jakby człowiek był młody i w formie to dałoby radę nawet na raz górę zdobyć. Choć z drugiej strony to po co ?
|