Jak się łazi po górach już ładnych parę lat, to coraz trudniej wyszukać miejsca, gdzie jeszcze się nie było. Tym bardziej jak obczaiłem na mapie dwa szczyty, na których jeszcze nigdy moja noga nie stanęła to od razu postanowiłem się tam wybrać. Szczyty Kiczora Kamienicka i Wielki Wierch, bo o nich mowa leżą formalnie w Gorcach, ale na wierzchołkach zamontowano ostatnio tabliczki, świadczące niejako o ich przynależności do Beskidu Wyspowego. Z punktu widzenia przeciętnego turysty, którym jestem, nie jest to aż tak istotne. Liczy się fajna trasa, klimatyczny teren, no i zacne towarzystwo, z którym na owe górki się wybrałem.
Koło 8-mej parkujemy w Szczawie. Kilka minut później przyjeżdżają Krysia ze Staszkiem. Szybki miszung z samochodami i gdzieś koło 8:30 wyposażeni w kosze na grzyby ruszamy w trasę ścieżką przyrodniczą - znakowaną biało-czerwonymi kwadratami. Początkowo idzie się wąską asfaltową drogą, która z czasem zmieni się w leśną ścieżkę. Spotykamy po drodze miejscowego grzybiarza, który szybko ostudził nasz optymizm w tym aspekcie. Ale nie zrażamy się. Staszek szybko wypatruje w lesie grzybki, ale niestety niejadalne borowiki żółtopore. Jednak kawałek dalej pojawiają się wreszcie ceglastopore, w ilości sztuk 2.

Odbijamy w prawo, skąd rozpoczyna się ostatnie podejście na szczyt Kiczory Kamienickiej. Chmury w połączeniu z miejscową przyrodą tworzą tu niezwykły klimat.

Po prawej pojawia się potężny maszt przekaźnikowy, a nieopodal drewniana wiata z prowizorycznym miejscem na ognisko.


W miarę szybko udaje się je rozpalić. Są kiełbaski, coś do kiełbaski i swojskie ogórki Mariusza. Impreza kapitalna. Można by tu z powodzeniem siedzieć kilka godzin.




Pora jednak ruszać dalej, bo wieczór nas tu zastanie. Ostatni rzut oka na to jakże klimatyczne miejsce.

Po drodze na szczyt prawdziwy wysyp borówek. Można się nimi zajadać całymi garściami.

Znalezienie tabliczki szczytowej trochę nam zajęło – zwłaszcza, że nie jest ona zamontowana w najwyższej kulminacji Kiczory, ale w końcu jest...


Mijamy Polanę Jeziorne, z której roztacza się całkiem niezły widok.

Lekkie podejście i naszym łupem pada Wielki Wierch.



Na zejściu znajdujemy trzeciego i ostatniego dziś borowika ceglastoporego.

Generalnie wbrew prognozom pogody – im później tym lepsza przejrzystość powietrza i widoki.

Koło 15-tej, zakończyliśmy akcję górską. Można było kulturalnie wrócić na 17-tą do domu, ale czuliśmy pewien niedosyt i ponieważ była to sobota to wiedzieliśmy, że możemy zrobić coś szalonego. Niedosyt związany z grzybobraniem też był spory...


Uzupełniliśmy zapasy w miejscowym sklepie i dalej na... Koziarza. Raptem 30 km stąd, choć droga do najłatwiejszych nie należała. Jeszcze ś.p. Aldo mi zawsze zachwalała podejście na Koziarza od strony Brzyny, że jest krótko, łatwo i przyjemnie. Pojawiła się wreszcie okazja by to sprawdzić. Po pewnych perturbacjach docieramy na właściwy mały parking. Nie jesteśmy tu jedyni. Stoi tu już kilka samochodów. Rozpoczynamy podejście na 3 dziś szczyt. Pogoda coraz lepsza, szmery też.

. Ostatnie męczące podejście i naszym oczom ukazuje się wieża widokowa na Koziarzu. Miejsce jak powszechnie wiadomo kultowe, a my znów bez pelerynek...

Następnym razem się poprawimy.


Na wieży prawie pusto. Zabawiamy tu długo, rozmawiając i podziwiając widoki.




W zasadzie poczucie upływającego czasu jest nam tego dnia obce, no ale wreszcie trzeba zacząć schodzić. I wtedy zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Krysia ze Staszkiem idą w dół, ale ja mam wewnętrzne przekonanie, graniczące z pewnością, że trzeba skręcić w prawo co czynię. Idę zupełnie sam. Jak przeszedłem przez 2 zagrody to byłem już pewien, że nie wybrałem najlepiej. Ale co tam, ja nie dam rady ? Plus był taki, że mogłem zobaczyć Koziarza w całej okazałości z drugiej strony.


Znajomi oczywiście do mnie dzwonią, ja do nich, ale jak to w górach – dobry zasięg to rarytas. I tak idąc żwawo docieram do Obidzy. Miał być szybki wypad na Koziarza, a summa summarum zaliczyłem pełnowymiarowe zejście. Wreszcie udało mi się wysłać moje namiary i z pewnym opóźnieniem (za które przepraszam) wyruszyliśmy w drogę powrotną. Jednym słowem przygoda, choć oczywiście mój dobry humor niekoniecznie musiał się udzielić moim towarzyszom. Wszak trochę zamieszania w nasz harmonijny układ trochę wprowadziłem. Na szczęście jednak do publicznego linczu nie doszło. Na powrocie zaczęło padać, ale bez dramatu. Koło 22 dotarliśmy do domu, kończąc ten fantastyczny górsko i towarzysko dzień. Ten wyjazd na pewno przejdzie do historii i będziemy go wspominać latami. Było na nim praktycznie wszystko (no może poza grzybami)

. Bawiłem się świetnie i mam nadzieje, że inni mają podobne odczucia. Do następnego.
Wojtek