Wcześniej uważałam, że przekroczyć 30-stkę, to jak jedną nogą w grobie się znaleźć... a teraz uważam tak jeszcze bardziej. Zanim jednak zacznę wybierać sukienkę do trumny, to zdążę - mam nadzieję - podzielić się wrażeniami z sierpniowego wypadu w Tatry.
Generalnie to jak zwykle chciałam jechać w góry na początku lipca, ale wiadoma sprawa pokrzyżowała te plany i wyszła połowa sierpnia. Lepszy wyjazd sierpniowy niż żaden. No to jadę.
Reda -> Gdynia -> Kraków -> Zakopane
W linii prostej ponad 600 km, w trasie ponad 700 km, w podróży - wliczając to oczekiwanie na PKS i koreczki na drodze do Zakopca - około 10 i pół godziny.
Po raz pierwszy zamiast nocnym pociągiem jechałam porannym i w sumie czasowo wyszłam na tym korzystnie, lecz minus tego taki, że wyjścia aklimatyzacyjnego zrobić się nie udało, więc ani nosalowych, ani sarnich, ani kopieńcowych ścieżek moje stopy tym razem nie nawiedziły, choć kolejne dni pokazały, że to byłyby góry na miarę moich ówczesnych możliwości.
11.08.2020Na pierwszy ogień najtrudniejsza z zaplanowanych tras. Zawrat od Gąsienicowej z zejściem do Piątki. Początek całkiem miły i nic nie zapowiadało późniejszych męczarni. Ludzi przy wejściu na szlak sporo, ale kupuję bilet i ruszam niebieskim przez Boczań. Porównując do przejścia tego samego odcinka sprzed dwóch lat, szło mi się naprawdę dobrze, płynnie, bez szczególnych przerw.
Hala Gąsienicowa jak zwykle zachwyca, po raz pierwszy wyciągam aparat i po chwili ruszam do schroniska, gdzie zaplanowałam krótki odpoczynek.
Nie ma co za długo siedzieć, bo przede mną jeszcze spory kawałek. Znajoma trasa nad Czarny Staw Gąsienicowy, który obchodzę z lewej strony i podziwiam jego nowe, dotychczas nieznane, dla mnie oblicze. Im wyżej, tym większe wrażenie na mnie wywiera, aparat na tym odcinku w ciągłym użyciu, ale warto było.
Kończą się widoki, zaczyna się "zabawa". Przedsmakiem tego był pierwsze skałki, które jednak problemów nie przysporzyły. No to dalej, do żelastwa marsz. Poziom trudności wzrasta, ale... jakieś takie ambiwalentne uczucia mną targały. Bywały miejsca, które pokonywałam bez użycia łańcuchów, ale były i takie, przy których głowiłam się, gdzie nogę postawić, szukając oparcia w choćby maleńkim występku skalnym, od którego mogłabym się odbić i mieć już ten fragment za sobą. Trzy klamry okej, ostatni łańcuch ponoć sprawiający problemy też okej, ale chwilę wcześniej męczyłam się niemiłosiernie, wykonując akrobatyczne ruchy, byle tylko móc się podciągnąć i mieć to z głowy. Myślę, że po czymś takim mogłabym kandydować do sekcji gimnastyki artystycznej, ale rozumiecie, lata nie te...
W samej końcówce jak już się rozpędziłam, to przeoczyłam odbicie na prawo, aż znalazłam się w miejscu, w którym zorientowałam się, że coś jest nie "halo". Szybkie spojrzenie za siebie, cholercia, trzeba się cofnąć. Dobijam do przełęczy, wtedy oficjalnie Zawrat liczył sobie jeszcze 2159 m. n.p.m.
Było trudniej niż się spodziewałam (po części to też Wasza wina
), ale z drugiej strony nie miałam myśli o wycofie, tak jak było to dwa lata temu na Kościelcu.
Mój mózg: *Najtrudniejsze za mną*
Ból w kolanie uaktywniający się podczas zejścia z dużej odległości: *Pamiętasz mnie jeszcze?*
O żesz, całkowicie o tym zapomniałam... Bardziej martwiłam się, czy noga po zeszłorocznym urazie nie zacznie płatać figli i całkiem umknęła mi kwestia bólu pojawiającego się w kolanie. Trudno, przecież na tak łatwym technicznie, niewymagającym szlaku zejściowym nie może być źle... Nie może, prawda? Niestety może. Wygibasy na łańcuchach najwyraźniej odcisnęły piętno na sprawności kolana, któremu dały mocno popalić. Każdy krok wiązał się z bólem, ale przynajmniej pogoda sprzyjała, widoki były, więc pretekstów, by przystanąć na krótką chwilę, nie brakowało.
Byle tylko znaleźć się w lesie, gdzie szlak wiedzie w miarę płasko.
Satysfakcja po tym dniu była. Nie mniejsza niż zmęczenie, bo słoneczko grzało i w kolejnych dniach grzać nie przestawało.
12.08.2020Największym problemem tego dnia było wstać... Budzik nastawiony był odpowiednio wcześnie, ale funkcję drzemki testowałam wielokrotnie, jakby nie wierząc w sens pobudki i każdorazowo zadając sobie sakramentalne "wstać czy nie wstać...?". Ostatecznie, jak już zaczęłam czuć jakąś moc w nogach, wygrała ta pierwsza opcja, ale zupełnie nie w moim stylu zwlekłam się z łóżka dopiero po 8, a wyszłam chwilę po 10... Tak późne wyjście nie idzie w parze z jakimikolwiek rozsądnymi zasadami rozpoczynania górskich wędrówek, ale pogoda znów miała dokazywać wysoką temperaturą, a opadów nie zapowiadano, więc czułam się rozgrzeszona.
Cel? Małołączniak przez Kobylarzowy Żleb, start w Dolinie Małej Łąki.
Na szlaku ląduje po godzinie marszu Drogą pod Reglami i ruszam z nadzieją, że upał się nade mną zlituje, a siły wrócą. Niestety słoneczko pojęcia litości nie znało, a siły ubywały zamiast wracać, ale parłam dalej.
Po jakimś czasie objawił mi się Przysłop Miętusi, ale dopiero we wrześniu zreflektowałam się, że to Przysłop, a nie Przystop, żyjąc dotychczas w błędnym przekonaniu. To podobnie jak wielu ma z Doliną Starorobociańską, skracając ją do Doliny Starobociańskiej, no bo kto by chciał sobie język łamać Starą Robotą, skoro Stary Bocian łatwiej wymówić...
A wracając do głównego wątku.
Czułam, że w takim miejscu mogłabym spędzić cały dzień. No mogłabym... Gdybym w planach nie miała iść wyżej.
Ścieżka przez las była naprawdę przyjemna, ale las się skończył, zaczął się żleb i strome podejście. Widoki wynagradzały trud.
Przy łańcuchach musiałam trochę odstać, bo akurat nastała kolej schodzących, a na ich czele ojciec z synem, instruujący młodego, gdzie ma stopę postawić, więc trochę to trwało. Z dołu łańcuchy wydawały się lajtowe, ale na odbiciu w prawo chwilowy zonk, bo znów miałam problem ze znalezieniem podparcia dla buta.
Udało się, ale spojrzenie w górę nie napawało optymizmem. Stromo... Kolana don't like it. Bardzo don't like it.
Nie wiedzieć czemu, uroiłam sobie - jakieś myślenie życzeniowe mi się chyba zauploadowało - że po opuszczeniu żlebu szczyt będzie tuż tuż... A po opuszczeniu żlebu, że szczyt jest tuż tuż... Ale to było złudzenie... Jak to Monika Witkowska w książce o Manaslu opisała, że wierzchołek wydawał się na wyciągnięcie ręki, ale wcale się nie przybliżał. Tutaj - zachowując proporcje - miałam podobnie. W sumie i Manaslu i Małołączniak na "M" są, więc jakieś podobieństwo jest... Dłużyła się ta końcówka strasznie, ale doczołgałam się i ku mojemu zdziwieniu miałam jedynie 20 minut obsuwy w porównaniu do założonego czasu przejścia. Myślałam, że dłużej walczyłam na szlaku, ale nie było tak źle. Teoretycznie mogłabym nawet porwać się na realizację pierwotnej koncepcji - z dojściem na Kasprowy - ale to tylko teoretycznie, bo praktyka pokazała, że mocy brakuje, a ból na zejściu znów o sobie przypomniał.
Kopczyków na szczycie nie brakowało, skrzydlaty obserwator doglądał turystów, symbolizując wolność, jakiej w górach można doświadczyć...
Widoki też niczego sobie.
Kopka, Kopeczka, Kopunia... Przynajmniej mnie nie oszukiwała, nie grała ze mną w ciuciubabkę i od początku było widać, ile jest do przejścia.
Zejście na Halę Kondratową było koszmarem... Zapewne 99% użytkowników forum - pozostali to spamerzy - kojarzy, że szlak od przełęczy kłopotliwy nie jest, ale kolano tak dawało się we znaki, że marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w dolinie.
Płaska droga, upragniony cel osiągnięty...
Odpoczynek w schronisku i zejście do Kuźnic, gdzie byłam sporo minut po 19. Tak sobie licząc, gdybym chciała pokonać całą trasę wg pierwotnych założeń, to faktycznie w Kuźnicach powinnam być po 19, więc przynajmniej coś się zgadzało.
13.08.2020Ponoć "13" bywa pechowa, ale tym razem tak nie było.
Nie lubię zostawiać czegoś w stanie "rozkopanym", więc musiałam dokończyć trasę z poprzedniego dnia. Metoda powolnych, delikanych kroczków się sprawdziła i jakoś bez większych problemów natury egzystencjonalnej poruszałam się naprzód.
Hala Kondratowa ponownie przepełniona słońcem.
Podchodząc do przełęczy, gdzieś głęboko w dolinie niespodzianka... Jako że ze standardowym obiektywem świata nie da się zwojować, kiedy odległość zbyt duża, mała zabawa dla tych, którzy kojarzą z pewnej gazetki "Gdzie jest Wally", tym razem w wersji tarzańskiej:
Gdzie jest misio?
Szlak przez Suche Czuby widokowy i... oblegany. Nie zniechęca mnie to. Po zawratowych trudnościach skałki na tej trasie o szybsze bicie serca na szczęście nie przysporzyły, choć sekwencja góra-dół-góra-dół-góra przy którymś podejściu zmęczenie potęgowała. Aż przykro było odpowiadać rodzinnej wycieczce idącej od Kasprowego, gdy z uśmiechem i zarazem nadzieją w głosie spytali, czy teraz będzie już tylko w dół...
A grupka była dopiero po pierwszym zejściu.
Na Kasprowym, jak to na Kasprowym, prawdziwy miks. Kolejkowicze, turyści, januszerka i właściwie każda z grup trafiających w góry znalazłaby w tym tłumie swojego przedstawiciela. W tym gronie nie czułam się jak wśród swoich, więc ulotniłam się po krótkim odpoczynku.
Zejście - o dziwo - jakieś łaskawe... Kolano tylko parokrotnie przypomniało o swoim istnieniu, więc po minięciu Myślenickich Turni włączył mi się stary, dawny turbo speed na zejściu. A wcześniej obcykałam wagoniki z każdej możliwej strony.
Założyłam, że w Kuźnicach wyląduję o 16 i byłam. O 16. 57. Prawie się udało.
Na piątek zapowiadano deszcze we wszystkich rejonach Tatr, więc miałam wymówkę, by poświęcić ten dzień na całkowite "nicnierobienie". Jak było w rzeczywistości, nie mam pojęcia, a w samym Zakopanem pogoda oszczędziła intensywnych zjawisk, więc może prognozy okazały się na wyrost.
Sobota to podkrakowskie dolinki, czyli dla mnie nowość, która bardzo mi się spodobała.
Ogólnie po tym wyjeździe mam ciągle mieszane odczucia - z jednej strony po razy pierwszy nie udało mi się zrobić wszystkich zaplanowanych tras (miała być dodatkowo Bystra i Błyszcz przez Ornak), żaden nowy dwutysięcznik w kolekcji nie wylądował, ale z drugiej... mam wrażenie, że to był Everest moich ówczesnych możliwości.
Jak widać, im człowiek starszy, tym gorzej
Gdyby wyjazd udało się zorganizować jeszcze przed 30-stką, może byłoby inaczej, ale tak ta przeklęta "3" z przodu mnie już prześladuje...
Wyjazd był krótki, relacja niestety wyszła przydługawa