Nie wiem, jak Sokrates to zrobił, że z głowy odtworzył precyzyjnie swoje wyjazdy sprzed dwóch lat. O ile suche fakty da się jakoś z pamięci wygrzebać, to ciężko wrócić do emocji (jeśli takie były), które towarzyszyły tamtym chwilom. Szacuneczek.
D3 - wtorekCzerwone Wierchy+GNa początek deklaracja:
Ja, niżej niepodpisana, oświadczam że nigdy wcześniej, nadal, ani w przyszłości nie przemknęło mi przez myśl, żeby pchać się na Giewont. To, co zobaczycie w niniejszej relacji, tak naprawdę się nie wydarzyło.Przez bezsenną noc przemyślałam kilka spraw, z czego najważniejsze było wewnętrzne przekonanie siebie, że należy przestać zawzięcie bezskutecznie walczyć o jak największe zaspokojenie własnego ambicjonalnego ego i po prostu zacząć się cieszyć, że mogę połazić po górach. I na dodatek jesienią, o czym od lat marzyłam. Przytrafiła się zapaść kondycyjna i będzie powołana komisja śledcza po powrocie, ale na razie trzeba wykorzystać dany mi czas.
Na ten dzień zapowiedziano korektę pogodową – pojawi się silny wiatr, na szczęście nie halny, ale będą nici z długiego wylegiwania się na szczycie. Nie schodząc w niedzielę z Bystrej zaświtała mi w głowie myśl o nawiedzeniu Czerwonych Wierchów. Czemu nie? Tłoku nie będzie, a i ostatni raz byłam tam hmmm w 2009? roku i właściwie nic nie pamiętam oprócz tego, że najlepiej zaczynać z Kościeliskiej, nie robić idiotycznych posunięć w postaci zakończenia na Małołączniaku, po prawej będzie Słowacja i za żadne skarby na Kopie Kondrackiej nie wolno skręcać w lewo.
Utkwiło mi gdzieś w zakamarkach pamięci, że niedługo po odbiciu w Kościeliskiej na czerwony szlak, będzie dość nieprzyjemne dość strome podejście i trochę się obawiałam, jak dam na nim radę z postępującą bezkondycją. Na tym etapie każda przeszkoda mogła wywołać niekontrolowane „pier.olę, zawracam”, ale wtedy sobie przypomniałam nocne mocne postanowienie poprawy. Pomogło
Po wyjściu z lasu na łąkę od razu dało się odczuć silne tylno-boczne podmuchy. Nie wiem jak wy, ale ja bardzo nie lubię poruszać się przy silnym wietrze, który wysysa ze mnie co najmniej 50% sił. I znowu musiałam przywołać mantrę – masz dużo czasu, nie idziesz na rekord trasy, powoli do góry, zjedz Snickersa, better?


Kilkadziesiąt kroków – zdjęcie – kilkadziesiąt kroków – zdjęcie - kilkadziesiąt kroków – cześć, miło was widzieć. Idziecie na wierchy? O, ja też :d – kilkadziesiąt kroków – jaka fajna skałka, wejdę sobie – kilkadziesiąt kroków – jaki fajny widok z boku – kilkadziesiąt kroków – o, Giewont!



Tymczasem wiatr robił się coraz dokuczliwszy. Miałam na głowie buffę przerobioną na szeroką opaskę, ale przenikliwe zimno aż do okropnego bólu świdrowało odsłoniętą potylicę i musiałam sięgnąć po skitraną w zanadrzu czapkę. Skostniałe dłonie dopomniały się też o rękawiczki i te na szczęście również mam zawsze przy sobie. Gdzie są k.wa moje rękawiczki? ? ? Zawsze, ale to zawsze leżą i czekają w tym samym schowku, nawet w środku upalnego alpejskiego lata. Wywaliłam wszystko z plecaka i ani śladu. Niemożliwe…
Co mi uratowało życie tego feralnego dnia, to coraz śmielej wyglądające zza chmur słońce, zmieniając pełen dyskomfort w przyjemny komfort termiczny.


Znowu G. się wcisnął w kadr

Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie okolice Ciemniaka – ile tam różnych dupereli i szczególików do uwiecznienia, które kompletnie mi się zatarły w pamięci przez lata nieobecności w tych rejonach. Nie sposób było ustać moment bez ruchu, dlatego zdjęcia z poświęceniem cykałam głównie na kolanach. Góra ma jeszcze tę przewagę nad swoimi siostrami, że zgromadziła skałki, w których w spokoju w takich warunkach da się zjeść pierwszy i ostatni posiłek, kolejny dopiero po zejściu, chyba że ktoś lubi, jak mu herbata wyfruwa z termosu. Rzecz gustu.
Selficzek



i znowu ten wścibski G.

Za sąsiednią skałką dwóch Ślązaków snuje plany na resztę dnia i mimowolnie zasłyszałam, że jak nie będzie za dużo ludzi, to po drodze wskoczą jeszcze na G. Nie żebym podchwyciła tę pyszną myśl – oświadczenie ze wstępu jest święte.





Zaczęło wiać nudą, nie ma o czym pisać. Ciągle tylko jakieś kamienie, widoki, trochę zwierzyny i G.






Cyk, cyk, cyk i jestem już na Kopie. Eee moment , powinno być cyk, cyk, cyk, cyk, w końcu wierchy są 4. Policzyłam podejścia i chyba szłam jakimś alternatywnym szlakiem, bo ciągle wychodziły mi 3. No nic, stoję ci ja na wspomnianej Kopie zwrócona twarzą na północ, wytężam wzrok i kurna albo wszyscy w moro, albo nie ma TEJ kolejki do łańcucha. Następnym razem będę stać w tym samym miejscu z tym samym pytaniem w głowie pewnie za następne 10 lat, więc może jednak się skusić. Nie spodziewam się znajomych, więc wstydu nie będzie, dowody chwili słabości się skasuje. No idź, szepce diabeł w ucho. Kręgosłup moralny mam na poziomie Gowina i nie ciesząc się, poszłam ku przeznaczeniu…


Ta góra ma specyficzne wibracje i przyciąga obce mi kulturowo rasy. Ja na nich, a oni na mnie patrzą nieufnie i widzą, że jakieś dziwne ciało się kręci, co nie strzela selfie z krzyżem i schodzi bez użycia łańcuchów.
Legendarny widok, dla którego ludziska nie cofają się nawet w obliczu nadciągającego armagedonu.

Ten widok mniej spektakularny dla większości i zapewne mniej popularny na fotkach

Dowód zbrodni

Szybkie sru w dół i jestem cała i zdrowa w Kondratowej


