W styczniu 2017r. postanowiłem tchnąć trochę świeżości w górskie eskapady i zaplanować coś extra, a równocześnie coś, co nie zajmie dużo czasu. Uznałem, że wschód słońca na Ćwilinie to będzie to. Ekipa zebrała się raptem w kilkanaście minut. I tak oto wyjechaliśmy ode mnie tuż po 3 w nocy. Gwiazdy świeciły, psy szczekały a na dzień dobry idąc do samochodu wywinąłem gustownego orła, w moich nowych górskich butach. To tak na dobry początek. Tuż po 5 nasza piątka zameldowała się na parkingu w Gruszowcu przy barze "Pod Cyckiem". Pięknie, mroźno, tajemniczo. Zakładamy stuptuty, czołówki, wypijamy po 2 szybkie na rozgrzewkę i ruszamy na osławioną ścianę płaczu, czyli niebieski szlak z Gruszowca na Ćwilin. W mroku robię jakieś zdjęcia - oczywiście nic nie wyszło. Innym poszło ciut lepiej...

Mozolnie zdobywamy wysokość. Śnieg jest twardy, zmrożony, szlak w świetle czołówek dobrze widoczny. Cały czas rozważam założenie raczków, ale im jestem wyżej tym mniejszy ma to sens. Ostatecznie docieramy na szczyt bez żadnych dodatkowych wspomagaczy sprzętowych. Nie doceniłem moich kompanów. Na wierzchołku byliśmy ponad godzinę przed wschodem słońca. Mocny wiatr powoduje, że ręce marzną nawet w rękawiczkach, ale zaczynają się "kolorki", więc można nacieszyć oczy.


Przewidziałem już wtedy problemy związane z koronawirusem i przezornie zasłoniłem twarz


Wreszcie ok. 7:20 następuje wschód słońca. Fantastyczne wrażenia, zwłaszcza, że zimowe warunki sprzyjają kapitalnej przejrzystości powietrza (o miastach nie mówimy).







Uwieczniamy te wspaniałe momenty i szybko zbiegamy w dół tą samą drogą. Podziwiając tym razem świetne widoki na Lubogoszcz, Śnieżnicę i inne szczyty Beskidu Wyspowego.

Akcja górska zakończona na parkingu w Gruszowcu o 8:30 - czyli wtedy, kiedy normalni ludzie wychodzą w góry

. Udało się jeszcze obejrzeć finał AO i historyczny triumf Federera. Było pięknie.
Minęło prawie 3,5 roku...Dwie piąte tamtego składu – czyli ja i Ela ponownie parkujemy w Gruszowcu – by tym razem uwiecznić zachód słońca na Ćwilinie. Jest piękny majowy dzień – w dodatku piątek i dobra przejrzystość powietrza. Wartko ruszamy w górę. Jak się okazało nie jesteśmy jedyni, którzy wpadli na ten pomysł.



Podejście jak wiadomo jest mozolne, ale szybko nabieramy wysokości. Mijamy po drodze krzyż, postawiony w tym miejscu na pamiątkę śmierci Władysława Kowalczyka – przewodnika nowosądeckiego PTT, którego jesteśmy członkami.

Spoglądamy na zachód, już teraz dobrze to wygląda, ale będzie lepiej.

Obawiałem się o kontuzjowane kolano i o długą przerwę w górskich eskapadach, ale idzie się całkiem nieźle. I tak niepostrzeżenie po raptem 45 minutach od wyjścia stajemy na szczycie Ćwilina.




Jest tu wyjątkowo gwarno, jak na tę bądź co bądź późną porę. No cóż, jest to jedno z lepszych miejsc w Beskidach do obserwowania wschodów i zachodów słońca...






Dokładnie o 20:08 słońce zachodzi, a nam pozostało już tylko zejście tą samą drogą. Trzeba uważać bo jest ślisko i naprawdę stromo, ale praktycznie schodzimy jeszcze za jasności. Czołówki założyliśmy już prawie na dole. Za to przy samochodzie już zupełnie ciemno. I tak skompletowaliśmy wschód i zachód słońca na Ćwilinie. Jak się okazuje szybką akcję górską można z powodzeniem wykonać i po pracy. Po 22 byłem już w domu, zajadając się pyszniutkim, gorącym... kebabem

.