To miała być prawdziwa wisienka na torcie w roku 2018. Grupa z krakowskiego PTTK (oddziału hutniczo-miejskiego) postanowiła zaatakować Górę Bogów czyli Olimp. Oczywiście jak zapewne wiecie Olimp to nie jest jeden szczyt, ale masyw górski z licznymi wierzchołkami. Przy czym najwyższy i ten najbardziej honorny (nie licząc Stefani) to Mitikas. Jest to równocześnie najwyższy szczyt całej Grecji mierzący 2 918 m n.p.m. Do tematu podeszliśmy poważnie. Było nawet specjalne spotkanie organizacyjne przed wyjazdem, na którym dowiedzieliśmy się o właściwych butkach do kąpieli w morzu i tych w góry, o planie ataku na Mitikas i o tym, że w Grecji zużyty papier toaletowy wyrzucamy do kosza na śmieci a nie do miski ustępowej… Taka ciekawostka.
Mitikas oczywiście motywował, przyprawiał o dreszcze emocji, problem polegał jednak na tym, że to miała być jedyna zacna góra do zdobycia na tym wyjeździe. Układ zero jedynkowy zawsze jest niebezpieczny, bo jeśli coś pójdzie nie tak to zostaniemy z niczym. No może niezupełnie z niczym bo Grecja to nie tylko Olimp i morze, no ale jednak cel naszego wyjazdu był jasno określony.
Tym razem nietypowo bo wyjazd jest zaplanowany na niedzielę 23 września 2018r. (w urodziny mojej córeczki) na godzinę 11-tą. Wciskamy do autokaru większe niż zwykle bagaże. Przed nami 11 dni poza domem. Wizja podróży przeraża – to prawie doba w autokarze, ale jest na to jedno antidotum. Zaraz na początku zostajemy jednak przywołani do porządku. Dowiadujemy się, że nie mamy co liczyć na częste przystanki. My stara gwardia z tyłu damy radę, ale jadą też inni ludzie z różnymi problemami zdrowotnymi (nie tylko górołazy). Okazuje się jednak, że powoli się docieramy i wcale tak źle to później nie wyglądało jak mogłoby się wydawać na początku. Pierwszy dłuższy postój w centralnej Słowacji, potem już w nocy Węgry, Serbia a o świcie już Macedonia. Wzorem cnót może w trakcie tej podróży nie byliśmy, ale trzymaliśmy poziom. Nowy dzień rozpoczynamy wspaniałym wschodem słońca.
Fotka zrobiona z autokaru, ale i tak ładna. Jesteśmy w Macedonii. Ładnie tu i bardzo górzyście. Trzeba tu będzie przyjechać na dłużej. Może za rok ?
Upał jak diabli. Na postojach na stacjach benzynowych wszyscy chowają się do cienia, a piwo z lodówki smakuje wybornie. Granica macedońsko – grecka to ostatni dłuższy postój. Znowu jesteśmy w UE. Znów można w miarę normalnie korzystać z telefonu, bez obawy, że nasz pakiet internetowy stopi się jak bałwan w ciepły wiosenny dzień. Do Stomio docieramy koło 10-tej. Hotel bajkowo położony na samym wysokim brzegu morza. Widoki z tarasu przednie.
Kwaterujemy się, dopijamy podróżne ostatki i uderzamy na plażę. Woda cieplutka, plaża piaszczysta, jest pięknie, choć i tak wolę Bałtyk.
Po obiadokolacji wychodzę na wieczorny spacer. On tam jest i czeka na nas… Jeszcze kilka dni…
I tak spokojnie mija pierwszy dzień. Podróż nas zmęczyła ale wieczorem odrobinę daliśmy w palnik. A ekipę w pokoju mieliśmy zacną: Darinho, Robinho, Marinho i Wojtinho (czyli ja). Może wiele górskich szczytów na tym wyjeździe nie planowaliśmy, ale miałem przeczucie, że i tak będę mocno zmęczony fizycznie.
Dzień 3Po śniadaniu mieliśmy plażować, ale… pogoda stała się nagle mniej grecka, a bardziej polska. W związku z powyższym – Marek (nasz przewodnik na tym wyjeździe) zaproponował taki dłuższy górski spacer do wodospadu Kalipso. Zważywszy na aurę pomysł całkiem dobry. Sądziłem jednak, że będzie to faktycznie spacer i założyłem sandały. Trasa może i forsowna nie była, ale sandały okazały się jednak nie najlepszym wyborem. Już na początku wszędzie otaczały nas drzewa z jadalnymi kasztanami. Było ich mnóstwo.
Jak sądzicie w jakim języku był napis na białej kartce na drzewie ? Tak jest, Polacy to królowie tego świata. Wychodzimy wyżej piarżystą ścieżką. Widok na morze się rozszerza…
Dochodzimy do wielkich głazów, gdzie zaczyna się jakaś miniferrata.
Stąd rozpoczynamy z Krysią i Staszkiem mordercze pozaszlakowe podejście po bardzo stromym zboczu. Teraz moje sandały wypełniają już suche liście, humus i małe kamyczki. Ale nie poddamy się, dojdziemy do właściwej ścieżki. To taki trening przed Olimpem. Wreszcie się udaje. Dochodzimy do szlaku, a wkrótce do małego jeziorka.
Tutaj robimy też zbiorowe zdjęcie.
Teraz kawałek w górę po stromej skale i jesteśmy przy drugim małym jeziorku – przy wodospadzie Kalipso, który w tym okresie praktycznie zanika.
Przy zejściu naszą kameralną grupką ponownie zbaczamy nieco ze szlaku, by trochę się wyluzować…
Dalsze zejście w sandałach do przyjemności nie należało, ale obyło się bez kontuzji. Na dole podjechał jakiś domorosły sprzedawca owoców i warzyw i zrobił się prawdziwy kocioł. Arbuzy, nektarynki, melony i inne wynalazki. Na wszystko jedna cena – 2 euro. Wracając już wyskoczyliśmy z autokaru by odwiedzić pobliski klasztor. Niezbyt długie podejście asfaltową drogą.
Wracamy do hotelu z buta, obserwując granaty rosnące na drzewach… No u nas tego ni ma.
Całkiem przyjemny dzień nam się z tej nicości wyłonił i prawie górski.
Dzień 4Prawdziwa petarda. Grecja kojarzy się zwykle z mitologią, Olimpem, ouzo, w ostatnich latach z kryzysem i z... Meteorami – czyli zespołem 24 prawosławnych klasztorów położonych bajkowo na strzelistych skałach.
Pakujemy się rano do autokaru. Pogoda hmm – w niczym nie przypomina klimatu śródziemnomorskiego – to raczej jakaś Islandia, a może nawet Grenlandia. Zimno, wilgotno, wietrznie. Ale nic to. Zatrzymujemy się na chwilę przy sklepie z dewocjonaliami. Podobno to stały punkt programu. Są nawet jakieś akcje z losowaniem nagród…
Jedna fotka na zewnątrz i wsiadamy do autokaru.
Od tej pory autobus stromo pnie się w górę krętą drogą. Widać, ze jesteśmy w szczególnym turystycznie miejscu bo ludzi i pojazdów jest tutaj mnóstwo. Ale to co mają okazję zobaczyć nasze oczy to prawdziwe cuda. Trzeba przyznać, że robi to wrażenie…
]
Dla osób z lękiem wysokości wspinanie się po stromych schodach do klasztoru może nie być szczytem przyjemności – zwłaszcza, że wszędzie są tłumy i jak się zakleszczymy to ciężko ruszyć się z miejsca a obok zionie przepaść.
Wstęp do klasztoru nie jest zbyt drogi, bo kosztuje bodajże 3 euro. Będąc już tu naprawdę warto tam wejść.
Świetne miejsce. Zwiedzamy kolejno cały klasztor. Słowa są tu zbędne, wystarczy spojrzeć na powyższe zdjęcia… Opuszczamy to miejsce nieco oszołomieni i urzeczeni jego urokiem.
Już zjeżdżając w dół autokarem cały czas odwracamy głowy, by zachować w pamięci te piękne widoki.
A że godzina była w miarę młoda, to organizatorzy postanowili nam zafundować jeszcze jedną atrakcję w tym dniu. Nieopodal znajdował się wąwóz Tembi, leżący miedzy masywem Olimpu a górami Ossa.
Za Wikipedią… „Legenda głosi, że dolina powstała po kłótni braci Zeusa i Posejdona. Zeus cisnął grom, który głęboko przeorał góry, zaś Posejdon uderzył w ziemię trójzębem i wypłynęła woda. W otoczeniu sanktuarium znajdują się dwa legendarne źródła: Źródło Afrodyty tryska ze skały blisko mostu, tworząc romantyczną sadzawkę w otoczeniu drzew laurowych. Według mitologii to właśnie tu kąpała się Afrodyta przed spotkaniami z Adonisem. Podobno woda stąd przywraca młodość i zapewnia szczęście w miłości. Aby dostać się do drugiego źródła, trzeba pokonać wąską skalną szczelinę - pieczarę z wykutym w niej przed wiekami lub tysiącleciami kilkunastometrowym, krętym chodnikiem. Na jej końcu znajduje się ujęcie wody, którego patronką jest nimfa Dafne. Podobno wpływa korzystnie na wzrok”.
I my właśnie tej wody chcieliśmy trochę uszczknąć dla siebie i zwilżyć nią spieczone gałki oczne. Aby to uczynić trzeba było swoje odstać w ciasnej jaskini, co szczytem przyjemności nie było. Ale w końcu się udało. Może nieco po czasie, ale wszyscy wody zaczerpnęli. Czy będziemy przez to lepiej widzieć ? Zobaczymy, albo i nie. Kilka szybkich fotek i biegiem z powrotem do autokaru.
Wybaczcie, ale już nie pamiętam co robiliśmy po powrocie do hotelu, ale mogę się jedynie domyślać
. A nie, pamiętam. Ponieważ głównym naszym celem na tym wyjeździe miało być zdobycie Mitikasa – najwyższego szczytu w Grecji – a prognozy pogody były na ten szczególny dzień fatalne - zaczęliśmy kombinować. Dodatkowo wiedzieliśmy, że nasz długaśny autokar nie będzie w stanie zawieźć nas do Prioni (miejsca wypadowego w masyw Olimpu) – dlatego postanowiliśmy wynająć mniejszy autokar na miejscu. wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik. Około 30-to osobowa grupa w gotowości, autokar wynajęty, dobre prognozy pogody, duża motywacja – musi się udać…
Dzień 5Nikt nie lubi wcześnie wstawać, ale skoro mamy zdobyć dzisiaj Mitikasa to wyskakuje się spod kołdry jak z procy. Jest 3:30, zabieramy czołówki i wychodzimy z pokoi. Autokar już czeka w ciemności. Koło godziny 4-tej wyruszamy. Gwiazdy świecą, nic nie zapowiada nieszczęścia. Wiadomo, że o tej porze atmosfera w autobusie raczej senna. Jedni dosypiają, inni coś usiłują zjeść, a jeszcze inni powoli zaczynają się koncentrować. Po pokonaniu stromych serpentyn jesteśmy na parkingu w Prioni na wysokości niespełna 1 100 m n.p.m. Nie ma jeszcze szóstej. Ciemno, głucha cisza, kilka samochodów na krzyż – jest klimacik. Zakładamy plecaki, ubieramy czołówki i w drogę. Od razu zaczyna się podejście, które wiedzie lasem po całkiem wygodnych kamiennych płytach. Gdzieś po godzinie marszu zaczyna nieśmiało świtać, a naszym oczom ukazują się takie oto widoki:
Wydaje się, że nic złego nas tego dnia nie może spotkać, ale to jednak wysokie góry, tutaj zawsze należy zachować czujność. Na podejściu grupa się mocno rozczłonkowała. Ja dochodzę do schroniska mniej więcej w środku stawki, kilka minut po 8-mej.
Już jak szliśmy do góry było widać, że w strefie szczytowej Olimpu jest biało. Po raz pierwszy pojawił się w nas niepokój. Ale co tam, damy radę. W schronie gwarno. Gospodarze od razu krzyczą by ściągać buty i zakładać kapcie. Takie tutaj panują zasady. Siadamy bo coś zjeść. Nie tworzymy jednej zwartej grupy, a wiele małych grupek. Tutaj zaczął się delikatny chaos – bo Marek nasz prowadzący uzyskał od gospodarzy schronu informację, że droga na Mitikas jest oblodzona i odradzają wejście na szczyt. Informację taką nam przekazał, ale część osób już wyszła wcześniej w dalszą trasę, więc siłą rzeczy nie mogli o tym wiedzieć. Informacja ta niczym sztylet wbijała się w nasze ambitne plany, ale bezpieczeństwo ponad wszystko – zwłaszcza, że przyjechaliśmy tu jako zorganizowana grupa i ktoś bierze za to odpowiedzialność. Prywatnie można sobie brykać, ale jak się decydujesz na wyjazd zorganizowany to trzeba zaakceptować sytuację i zaufać prowadzącemu. W końcu to nie koniec świata. Trochę uszło ze mnie wtedy powietrze, ale przecież Masyw Olimpu to nie tylko Mitikas. A może nie będzie tak źle, może okaże się, że warunki na ostatniej grani będą już dziś łaskawsze. Jednak siedząc jeszcze w schronisku można było odczuć, że coś dziwnego zaczyna się dziać z pogodą. Słońce coraz częściej zaczynało się chować za chmury a ruch powietrza stawał się coraz silniejszy. Kolejne osoby z naszej ekipy wychodziły na zewnątrz. Wyszedłem i ja. Jeśli już nie Mitikas to Skolio i Skalę trzeba by zdobyć. Tak czy inaczej pora zacząć podejście. Z każdym kolejnym metrem w górę robi się coraz zimniej, a wiatr wieje mocniej. Nie bez trudu zmieniam na szlaku spodnie na wersję zimową. Zakładam kurtkę, czapkę i rękawiczki. Przypominam, że jesteśmy w Grecji tuż koło Riwiery Olimpijskiej, w okresie późnego lata…
Wiatr zaczyna wiać coraz mocniej a szczyty zaczynają być szczelnie otulone kołdrą z chmur. Do tej pory lekko nie było, ale były chociaż widoki, teraz nie ma już nic – a jest przeraźliwy ziąb i coraz mocniejszy wiatr.
Idzie mi się coraz trudniej. Trochę w tym jest mojej winy, bo owszem dużo chodziłem po górach w 2018 roku, ale były to głównie niższe pasma. Przed takim Mitikasem zdecydowanie powinno się chociaż kilka razy być w Tatrach powyżej 2 000 m. Ale walczę ambitnie, aż w pewnym momencie zaczyna wiać tak, że praktycznie zdmuchuje nas ze skalnej ścieżki. Widoczność może z 10 m. Nie widzę nikogo ani przed sobą ani za mną. Temperatura odczuwalna oscyluje pewnie wokół – 20 st C. W takich warunkach zaczyna się myśleć o najbliższych i o tym czy ma to jakikolwiek sens.
Kiedy idący powyżej przede mną zaczynają zawracać, waham się jeszcze chwilę, ale ostatecznie robię to samo. Kolejny odcinek musiałbym przemierzać totalnie sam w fatalnych warunkach pogodowych. Nawet nie wiem do jakiej wysokości doszliśmy. Przypuszczam, że gdzieś 2 700 m n.p.m. A zatem Bogowie tego dnia nie okazali się być łaskawi. Tak sobie myślę, że nawet jakbym wszedł na Mitikasa w tych warunkach to z jednej strony miałbym satysfakcję, że mi się to udało, ale z drugiej byłoby to ryzykowne, niezbyt odpowiedzialne, a góra ze względu na zerowe widoki i tak kwalifikowałaby się do powtórki. Waham się jeszcze chwilę i ostatecznie zawracam.
Niżej przejrzystość jest trochę lepsza, ale zimno i wiatr wciąż przenikliwe.
Schodzę swoim tempem, beznamiętnie przekładając nogi. Różne myśli kłębią się wtedy w głowie, ale myślę, że mimo wszystko podjąłem dobrą decyzję.
Spotykam wkrótce Roberta i Jurka i rozprawiając o niedobrym Mitikasie dochodzimy do schroniska. Wreszcie można na spokojnie zrobić zdjęcie z osiołkami, które służą tu jako środek transportu.
Potem jest czas by spokojnie z Jureczkiem napić się browarka.
Poobserwować jucznago osiołka…
I zrobić sobie wspólne zdjęcie z Elą i Gosią…
Droga do Prioni strasznie mi się dłużyła. Jakoś w górę szło się dużo żwawiej, mimo że po ciemku. Wydawało się, że już nigdy się nie skończy. Dobrze, że było miłe towarzystwo w zejściu, bo chyba by mnie coś trafiło. No ale wreszcie się ziściło i zameldowaliśmy się na parkingu.
Z góry powoli schodzili kolejni ludzie. Operacja ta trwała dobrze ponad godzinę. Grecja to kraj drogi, więc na jakieś piwo się skusiliśmy w miejscowym barze, ale to nie Ukraina by spożywać ilości hurtowe. Oczywiście temat Mitikasa był bardzo gorący i kolejne osoby dokładały coś od siebie. Hitem okazała się nowiutka puchowa kurtka Moniki, której nie zdążyła założyć na siebie, bo przechwycił ją huraganowy wiatr. Sześć stówek poszło jak psu w du... Ludzie wracają oszronieni, przemarznięci. Okazuje się, że mimo wszystko trzem osobom udało się wejść na szczyt. Rozgorzała oczywiście dyskusja czy miało to sens i czy nie było w tym zbyt dużo brawury. Sam miałem mieszane uczucia. Jak się jedzie prywatnie ma się trochę inne podejście do tematu, jak się jedzie z grupą trzeba czasami zacisnąć zęby, nawet jak nie wszystko idzie po naszej myśli. Ktoś ten wyjazd organizuje, ktoś bierze za grupę odpowiedzialność, moim zdaniem trzeba to uszanować. Choć daleki jestem od ganienia tych śmiałków, zwłaszcza, ze byli to moi dobrzy znajomi, których bardzo lubię. Z czysto technicznego i turystycznego punktu widzenia mogli nam zaimponować. Ale normalne jest, że takie sytuacje zawsze prowokują ożywione dyskusje. Jak wracaliśmy – to Marek (nasz prowadzący) powiedział coś, czym bardzo mi zaimponował. Mniej więcej tak to brzmiało: „Dzisiaj z wiadomych względów nam nie poszło, ale wciąż mamy opłacony nocleg w schronisku pod Olimpem. Jeśli więc będzie przynajmniej jedna osoba, która będzie chciała iść na Mitikasa w zaplanowanym od początku terminie to ja z nią pójdę”. Bardzo mi się spodobało takie męskie, honorowe podejście do tematu. Zatem może jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli nawet nie Mitikas to może chociaż Skala i Skolio w jakichś normalnych warunkach, żeby cokolwiek zobaczyć a nie tylko klepnąć tabliczkę na szczycie. Trochę to poprawiło nasze nienajlepsze nastroje i powrót minął w miarę szybko.
Wieczorem będzie szansa na dalszą poprawę humoru bo zaplanowano wieczór grecki. Na początku drętwo jak na wiejskim weselu, ale z każdą kolejną lampką wina, (bo taki napój był bez ograniczeń na stołach), ciało stawało się coraz bardziej gibkie. Taka ciekawostka – jeden z Greków prowadzących ów wieczorek wyglądał jak brat bliźniak Jurka, co widać na poniższych zdjęciach. Trochę wesołości to wzbudziło.
Zaczynało się niewinnie, ale skończyliśmy gdzieś koło 3-ciej, świetnie się bawiąc... Trochę nam ta impreza osłodziła niepowodzenia związane z Mitikasem.
Dzień 6Plaża i morze w wersji hard. Oj wesoło było. Były leżaki, parasolki, kąpiel, zakupy owoców od przewoźnych handlarzy, którzy do nas dołączali i tańce na plaży. Oj działo się
.
Wieczorem oglądaliśmy na laptopie półfinał MŚ w siatkówce, w którym Polacy `z USA. Co ominąłem kolejkę to nasi tracili punkt i koledzy na mnie krzyczeli, więc spinałem się w sobie i uff – udało się... Jesteśmy w finale, ale gdzie my to obejrzymy ?
Dzień 7Po takim męczącym dniu pora na zwiedzanie. Po śniadaniu wyruszamy autokarem do skamieniałego miasta o nazwie Paleos Panteleimonas.
Łazimy tam sobie, robimy wspólną fotkę z trójką naszych zdobywców Mitikasa.
I dalej łazimy. Takie typowe turystyczne miasteczko z wieloma kafejkami, straganami itd. Można tu spędzić godzinę, góra 2. Jak byłoby tu więcej wolnego czasu to już bym się chyba nudził.
Trzeba przyznać, że kapitalnie stąd wygląda Morze Egejskie.
Następnym przystankiem naszej wycieczki jest zamek Platamonas, który miał strzec przejścia między górami a morzem w kierunku południowym. Są to wprawdzie ruiny, ale będąc już tutaj warto je zobaczyć. Mamy szczęście bo tego dnia są darmowe bilety…
Widok na morze stąd również kapitalny…
Dzień kończymy zakupami w pobliskim miasteczku, bo nazajutrz - przynajmniej częściowo znów szturmujemy Olimp. Kupujemy więc oliwki, konserwy – coś co nie zajmie dużo miejsca w plecaku, a będzie można zjeść w schronisku. Potem w zacnym gronie idziemy na plażę na małą degustację.
]
Olimp gdzieś tam cały czas kryje się w chmurach. Co nam da jutrzejszy dzień ? Zobaczymy. Wracając już do autokaru kupujemy dla Adama nowiutką kraciastą koszulę. Pomysł Moni był świetny. Radości i wiwatom w autobusie nie było końca.
Wieczorem pełna mobilizacja – trzeba jakoś sensownie spakować małe plecaki, by przeżyć 2 dni, nie głodować, mieć się w co ubrać, ale i by nie było za ciężko. To zajęcie tak nas pochłonęło, że imprezowaliśmy mniej niż zwykle. Zresztą rano trzeba było być w formie. I wtedy okazało się, że greccy Bogowie jednak nie polubili naszej grupy. Zaczęło znowu lać i mocno wiać. I nie był to bynajmniej deszcz o charakterze przelotnym. Kilkakrotnie budziłem się w nocy i nasłuchiwałem czy pada. Lało równo. Łatwo było przewidzieć co się wydarzy… Zwłaszcza, że jak na poziomie „0” intensywnie pada deszcz to na wysokości > 2 000 m n.p.m. wiadomo.
Dzień 8Po przebudzeniu się od razu spoglądam za okno. Niezmiennie pada.
Mimo wszystko zakładamy górskie buty idąc na śniadanie, ale spodziewamy się najgorszego. I rzeczywiście – Marek wstaje i ogłasza, że w tych warunkach nie idziemy do schroniska, a co za tym idzie o Mitikasie na tym wyjeździe możemy zapomnieć. Trudno było mieć do Marka pretensje, raczej do losu, więc decyzję przyjęliśmy ze zrozumieniem. Ale co w zamian ? Ostatecznie padło na starożytne miasto Dion, gdzie znajduje się muzeum i liczne wykopaliska archeologiczne. No marna to może alternatywa dla Mitikasa, ale przynajmniej na łeb nie leje (w muzeum).
]
Masyw Olimpu wciąż ginie w chmurach, robimy na tym tajemniczym tle pamiątkowe zdjęcie…
Pora usiąść na widowni i pogrążyć się w chwilowej zadumie.
I wypić ze zgryzoty banię grappy.
Po południu docieramy do Parali. Hotel petarda. Bardzo fajne warunki. Na plażę może z 500 metrów, więc ruszamy.
Po kapitalnym obiedzie coś nas wzięło na zabawę. Dorwaliśmy się szybko do sprzętu grającego i skończyło się o zgrozo na Sławomirze i Zenku… Ale tańce były nieziemskie, część ludzi w klapkach, część boso. Dołączyli do nas Węgrzy. W międzyczasie nasi kierowcy namierzyli knajpę w której będzie można obejrzeć finał MŚ w siatkówce. trzeba było wziąć szybki prysznic i rura na miasto.
A mecz wiadomo – zbiliśmy Brazylijczyków na kwaśne jabłko. Właściciel knajpy był pod wrażeniem naszego dopingu.
W międzyczasie do baru wpadli Serbowie. Już myślałem, że będą jakieś dymy, a ci nas uściskali i serdecznie nam pogratulowali. Przemili ludzie. Wracaliśmy do hotelu w radosnych nastrojach, tu i ówdzie wspomagając się grappą. Plan na następny dzień był ambitny (plażowanie), więc mogliśmy balować do woli.
Dzień 9Nazajutrz, zmierzając na plażę ostatnia rzecz, którą chcielibyśmy zobaczyć był masyw Olimpu, a tu jak na złość menda się wyłania zza chmur w pełnej krasie…
No może człowieka trafić. I znów się zaczęły różne myśli. A może jednak trzeba było zaryzykować i iść do tego schroniska. Przespalibyśmy się wysuszyli, a dziś mielibyśmy niezły warun. Śniegu też raczej z dołu nie było widać. Mądry Polak po szkodzie. Łatwo teraz tak mówić, ale wczoraj rzeczywiście wyglądało to bardzo słabo. Po prostu Zeus nie chciał nas na szczycie i tyle. Będąc już na plaży jeszcze tęsknym okiem spoglądaliśmy w stronę Olimpu i Daro nawet rzucił – bierzmy taksówkę i jedźmy tam.
Ale było już koło 10-tej. Co nagle to po diable. Dajmy już spokój. Nie udało się i tyle. Czasem tak bywa. Pozostała nam kąpiel.
]
Siatkówka – w końcu jesteśmy mistrzami świata…
I fotki z różowym flamingiem, którego Teresa dostała w prezencie od naszej grupy.
Przynajmniej pogoda tego ostatniego dnia była znowu typowo grecka. Woda cieplutka. Cytując klasyka – żal odjeżdżać, a przed nami już tylko ostatnia noc.
Dzień 10 Nazajutrz zostało nam tylko uwiecznienie na zdjęciu naszego wspaniałego hotelu. Spokojnie mógłbym to spędzić jakiś dłuższy urlop stricte wypoczynkowy.
Na postoju w Macedonii mamy okazję podziwiać piękne góry i właśnie wtedy sobie obiecałem, że muszę zdobyć Golem Korab w kolejnym roku… Jak wiadomo to się udało.
Potem już tylko, jazda, jazda, jazda i perspektywa powrotu do pracy i nadrabiania zaległości.
I tak zakończyła się wspaniała wyprawa pod względem towarzysko – imprezowym i nieco gorsza pod względem górskim. Czasem tak się składa, że fortuna i greccy bogowie nie są przychylni. To niewiarygodne, ale podczas naszego wyjazdu były takie dni, że w Grecji było zimniej niż w Polsce. Początki wyjazdu były ciężkie. Nasz tył został napiętnowany - do końca nawet nie wiedzieliśmy za co. Chyba tak profilaktycznie za sam fakt, że siedzieliśmy z tyłu. Potem jednak się jakoś dotarliśmy i nie było źle. Na pewno ze względu na pogodę i dużą zmienność warunków atmosferycznych nie był to łatwy wyjazd dla Prowadzącego, ale trzymał to jakoś w kupie i miał przygotowanych trochę alternatywnych opcji na taki wypadek. Mimo wszystko wiele nam się udało zobaczyć, a topografię masywu Olimpu mam już zeskanowaną w głowie i teraz spokojnie mógłbym tam jechać prywatnie i organizacyjnie bym sobie poradził. Ludzie z którymi miałem przyjemność być są w dużej mierze moimi dobrymi znajomymi i naprawdę miło było spędzić z nimi ten czas. A sam Mitikas – no cóż, góra nie zając – nie ucieknie. Niektórzy (Monika, Darek i Gienek) już rachunki wyrównali – wchodząc na szczyt razem z wyprawą PTT Nowy Sącz. Dziękuję wszystkim za wspaniałe towarzystwo i spędzone razem chwile.
W relacji wykorzystałem kilka zdjęć nie zrobionych przeze mnie. Są one stosownie podpisane. Dziękuję również Ali, która robiła relację na stronę PTTK i dzięki temu mogłem sobie uzupełnić niektóre nazwy miejscowości, w których mieliśmy okazję być. Pozdrowienia dla Gosi i Eli z Łodzi i okolic, które miały z nami jechać na Bałkany, ale ostatecznie ich zabrakło, a wielka szkoda. Może wykorzystają swoją szansę w 2020 roku.
Ja absolutnie nie żałuję, że pojechałem. Nie byłem w Grecji wcześniej i warto było – zwłaszcza w tak zacnym towarzystwie.
Z najlepszymi życzeniami świątecznymi…
Wojtek