Wkurzyłem się kiedy rok temu nie weszliśmy na Mitikasa. Mieliśmy do zrobienia jedną, jedyną górę na tym wyjeździe i wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. Gdybyśmy mieli ich zaplanowanych pięć i wypadłaby jedna to pal licho, ale w takiej sytuacji pozostała sportowa złość i duży niedosyt. Na Mitikasa wcześniej czy później wrócę (niektórzy już to zrobili), ale jeszcze będąc w Grecji obrałem nowy cel na ten rok – mianowicie Golem Korab. Dlaczego akurat on ? Nie wiem – jakoś tak mi w duszy grało. Już w Grecji na plaży mówiło się w kuluarach, że będzie za rok organizowana wyprawa na Bałkany i Golem Korab raczej będzie w planach. Brzmiało to dobrze, a nawet bardzo dobrze. Słowo stało się ciałem i pocztą pantoflową rozeszły się informacje o zapisach na wyjazd – organizowany przez niejakiego Pana Rysia. Decyzja była szybka. Kilka telefonów do górskich sprawdzonych znajomych i można było ze spokojem wyczekiwać tego co wydarzy się prawie za rok…
Kto wymyślił wyjazd w sobotę o 4 rano ??? Już lepsza byłaby północ czy pierwsza w nocy – zważywszy chociaż na ludzi, którzy grzecznościowo odwozili swoich bliskich czy znajomych do Nowej Huty. Mimo tak kuriozalnej godziny wyjazdu wszyscy stawiają się miejscu i punktualnie o 4:00 wyruszamy. Nie będzie to zaskoczeniem jak powiem, że nasza ekipa obsiadła tyły. Można by rzec tradycyjnie, co u niektórych wzbudziło pewne obawy (zupełnie niepotrzebnie dodajmy). Był siódmy wrzesień, a dzień wcześniej razem z Pawłem obchodziliśmy urodziny. Zrozumiałe więc, że pewne zapasy musieliśmy wziąć ze sobą. Początek podróży był jednak nader spokojny. Może abstynentami nie jesteśmy, ale wiemy co można, gdzie i ile. I tak oto pierwsze piwo otworzyliśmy w słowackiej miejscowości Valaska Dubova. Miejsce to nieprzypadkowe, bo stąd bierze swój początek szlak na Wieli Chocz. Od razu zrobiło się weselej i sympatyczniej. Potem postój w okolicach Rużomberoka. Zimno, coś nawet pokropiło. Pierwsza wiśnia poszła na tapetę, no i się zaczęło. Potem już było tylko weselej i przyjemniej.

Oczywiście nie wszyscy do końca rozumieli i podzielali nasze dobre humory, ale co tam. Na Węgrzech jakieś jadło i bawimy się dalej. Do Smeredeva w Serbii docieramy ok. 19-tej. Czas zatem dobry. Obiadokolacja i można ruszyć na miasto. W trakcie spaceru nieszczęście. Moje ulubione klapki uległy zniszczeniu

. Od tej pory już nic nie będzie takie samo. Ale co się źle zaczyna zwykle dobrze się kończy, zatem cierpliwości. Wieczorem oglądamy finał US Open, w którym ku mojej wielkiej radości Serena Wiliams przegrała z Biancą Andrescu. Jeszcze kilka piwek i można pójść spać. Niby cały dzień spędzony w podróży, ale mimo wszystko było przyjemnie i wesoło.
Dzień IIRano po śniadaniu szybkie pakowanie – to była prawdziwa zmora tego wyjazdu - ciągłe przemieszczanie się z miejsca na miejsce niczym Thelma i Luise. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Wyjeżdżamy zgodnie z planem. Mamy jakieś 2 godziny jazdy do pasma Ratanj, gdzie będziemy zdobywać najwyższy szczyt o nazwie Siljak (mierzący 1 565 m n.p.m.). Myślałem, że to jakaś popierduła, więc dzień wcześniej pofolgowaliśmy sobie trochę z trunkami. Jak Nikoletta (nasza pilotka) poinformowała nas w autokarze, że będziemy mieli do pokonania prawie 1 000 m w pionie to mina mi zrzedła…Ale nie ma to tamto. Już w hotelu na dużej fantazji postanowiłem, ze w góry pójdę w sandałach. Nie była to jakaś ogromna sensacja, bo Nikola i Marysia zrobiły to samo. Gdybym jednak wiedział, że pod górę będziemy się przedzierać bez szlaku przez jakieś cierniste krzewy pewnie bym postąpił inaczej…Generalnie dostajemy chwilę czasu na ostateczne przygotowanie się i w drogę…
Z dołu Siljak wygląda całkiem dostojnie…


Ruszamy przez chaszcze – mimo że, jak się później okazało na szczyt prowadził całkiem wygodny szlak. Myślę, że to był taki test dla grupy – p.t. „zobaczymy z kim mamy do czynienia”. Czy będzie dużo narzekań i lamentów związanych z uciążliwościami na trasie. Wielkich narzekań nie było, bo grupa w boju zaprawiona, niemniej jednak ucieszyliśmy się jak wreszcie doszliśmy do właściwego szlaku. Jeszcze kawałek lasem i szczyt nam się wyłonił w pełnej krasie…



Chwila przerwy i ruszamy dalej. Po drodze mijamy Serbów, palących tam ognisko. Bardzo mili i przyjaźnie nastawieni ludzie. Dłuższą przerwę robimy kawałek wyżej. Nikoletta nas częstuje cukierkami, my siebie piwem. No relaks pełną gębą.

Jest upalnie, więc parafrazując pewne sportowe powiedzenie: lepiej mądrze siedzieć niż głupio iść. Niektórzy nas mijają, niektórzy do nas dołączają, generalnie wcześniej czy później trzeba ruszyć dupska.
Znak informuje, że na szczyt mamy jeszcze 3,2 km, co wyceniono na 1,20 h marszu.

Kolejna część podejścia dosyć mozolna, liczne zakosy, ewentualnie wydeptane, strome skróty. Ze względu na upał widoczność przeciętna, ale coś tam można dostrzec po naszej lewej stronie…

Jeszcze trochę i widać już ruiny kaplicy p.w. św. Jerzego, która została wybudowana na szczycie w 1932 roku. Została ona zniszczona przez poszukiwaczy złota, których tam nie brakowało.


Na szczycie jest oczywiście serbska flaga, która stała się obowiązkowym atrybutem na większości robionych przez nas zdjęć, a pstrykamy ich sporo.



Trochę, żal, że nie ma lepszej przejrzystości, bo widok stąd musi być naprawdę bardzo rozległy. Po godzinie na szczycie rozpoczynamy zejście. Ostatni rzut oka na wierzchołek.

Zejście w sandałach jest nieco trudniejsze niż podejście. a buciki prawie nówki, kupione raptem 2 tygodnie wcześniej podczas wakacji nad Bałtykiem. Szkoda by ich było. Uwieczniam ciekawe znakowanie szlaku biało-czerwona farbą – na każdym dostępnym drzewie, krzewie, krzewince…

Schodzimy naszą ekipą szlakiem. To była niemalże autostrada, a myśmy się przedzierali pod górę przez krzaczory niczym przez amazońską dżunglę…
Ostatni rzut oka za siebie na Siljak i pora zacząć szukanie baru, który gdzieś tu musi być.

Przywołały nas radosne okrzyki biesiadników. Oj po tym upalnym dniu pragnienie było ogromne. Rozumiała to też Nikola, która widziała, że trochę tu zabawimy i zmieniła godzinę wyjazdu. Plus dla niej – swoja kobieta.


A bar – czaderski – piwo się chłodziło w wannie z zimną wodą, toaleta „na Małysza” i ekscentryczny właściciel, który rzekomo miał kontakty z kosmitami, o czym napisał nawet książkę

. Chciał ją nawet nam opchnąć, ale zainteresowanie było znikome.

Wkręcił natomiast Andrzeja w jakąś dziwną nalewkę… czosnkową. Męczyliśmy to potem w autokarze, ale szału nie było.
Wspaniały to był dzień. Plan zrealizowany, bar po zejściu zaliczony. Przejazd do kolejnego hotelu w Serbii bez większych ekscesów.
A hotel Stara Planina to prawdziwa petarda. Jedzenie i picie (w tym piwo i wino) bez ograniczeń. Barierę stanowiła jedynie godzina 21.
Dzień III O dziwo 3-go dnia naszej eskapady jakoś wyjątkowo gorąco nie było.
Po wypasionym śniadaniu pakujemy dobytek do autokaru. Aż żal, że na śniadanie dostaliśmy tylko pół godzinki, bo naprawdę było w czym wybierać.

Ale cóż – najpierw robota a potem przyjemności. Pogoda miała być idealna, ale o dziwo na zewnątrz siąpi deszcz. Widoczność raczej kiepska. Wszyscy ponownie nerwowo sprawdzają prognozy pogody – no ma być słońce. Pewnie nawet jest –pytanie tylko gdzie... Tak czy inaczej nie ma się co ociągać – najwyższy szczyt Serbii - Midżur mierzący 2 169 m n.p.m. paść dziś musi. Zatem zepnijta się ludzie bo dubla nie będzie. Nasz mieszany duet kierowców (Ula i Wiesiek) wspaniałomyślnie podwożą nas do schroniska pod szczytem Babin Zub na wysokość ok 1 450 m n.p.m. Zostało nam więc w pionie jakieś 700 m, co dla wytrawnej grupy górskiej jakimś szczególnym wyzwaniem nie jest. Na zewnątrz wciąż chłodno, ale przynajmniej przestało padać. Spod schroniska niezłe widoki na masyw Starej Planiny, ciągnący się wzdłuż granicy serbsko – bułgarskiej.



Startujemy. Kawałek dalej znak informujący, że do plaży mamy 500 m. Co u licha ? Jaka plaża w środku gór ?
Grupa się mocno rozczłonkowała. Szczyt jest na tyle prosty technicznie i orientacyjnie, a szlak dobrze oznakowany, że żaden reżim na trasie nie jest konieczny. Mieliśmy tam po prostu wejść i tyle. Znaliśmy też godzinę odjazdu do Macedonii Pn., ale zapas czasowy wydawał się całkiem spory. I tak było w istocie. Trasa okazała się całkiem przyjemna a podejście zeszło nam na miłych rozmowach ze starymi i nowszymi znajomymi.


Pogoda postanowiła wynagrodzić nasze starania i Midżur pokazał nam swoje oblicze w całej okazałości.

Nikola zakładała, że wejście może zająć nawet do 4 godzin. W praktyce skończyło się na ok. 2 godzinach. Wierzchołek częściowo w chmurach, ale od czasu do czasu można było zobaczyć bardziej rozległe widoki. Generalnie warto było tu zostać dłużej, choć było przenikliwe zimno i piękniejsza część naszej grupy dość szybko decydowała się na zejście. Oczywiście robimy całą sesję zdjęciową, coś tam jemy, coś tam pijemy, a przede wszystkim cieszymy się zdobyczą i własnym towarzystwem.






Decyduję się schodzić razem z Marysią, Andrzejem i Danielem ledwie widoczną ścieżką biegnąca wzdłuż granicy serbsko – bułgarskiej. Wybór okazał się być trafny, bo raz po raz mogliśmy podziwiać całkiem przyzwoite widoki – również na odwiedzony przed chwilą Midżur.



Kawałek ostrzejszego zejścia i jesteśmy ponownie na szlaku. Właściwie poza nami nie ma tu nikogo. Robi się coraz cieplej. Polar nie jest już potrzebny.


Coraz ładniej wygląda stąd Babin Zub (Ząb Babuni) z wkomponowanym weń schroniskiem.

Jestem praktycznie na dole. Skręcam ostro w lewo pod górkę pod drugie schronisko – zobaczyłem i uwierzyłem

. Dotąd bowiem nie rozumiałem słów mówiących o plaży w tej okolicy. Patrzę na moje kochane mordy a tam wszystko na leżaczkach przy zimnym piwku… Słowo stało się ciałem. To miejsce zapamiętam niewątpliwie do końca życia.


Nie wiem czy sam Midżur jest godny takiego królewskiego wypoczynku… To były piękne chwile. Super ekipa, kapitalne widoki, leżaczki i zimne browary. Chwilo trwaj ! I trwała, ale oczywiście do czasu. Godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie, a dodatkowo znowu zaczęło siąpić. Nic to, mieliśmy za sobą naprawdę kapitalny dzień.
Szybka fotka w ramce i rura do autobusu…

Teraz czekało nas 350 km do Tetova w Macedonii Północnej. Pewne było, że o suchym pysku nie jesteśmy w stanie tego przejechać. Ale czeluści naszych plecaków kryły jeszcze to i owo. W dodatku postój w Serbii też nieco wzmocnił nasz ekwipunek. Co na to przód autokaru ? Cieszył się naszym szczęściem

. I tak oto szczęśliwie po przekroczeniu granicy dotarliśmy do Macedonii Północnej - do miasta Tetowo, gdzie większość mieszkańców stanowią Albańczycy. Późna kolacja i trzeba było iść spać, bo nazajutrz czekał nas Titov Vrv.
Dzień IVCoś mi macedońskie menu nie posłużyło bo całą noc bolał mnie brzuch. Nawet nie wziąłem udziału w codziennej wieczornej posiadówce, co normalnie w głowie się nie mieści... Prawie nie spałem. Rano biłem się z myślami co robić – czy z bolącym brzuchem i po nieprzespanej nocy można wejść na szczyt mierzący ponad 2 700 m n.p.m. ? Logika mówiła, że nie, ale ambicja co innego. Powlokłem się na śniadanie na którym zjadłem tyle co nic. Teraz już nie było wiele czasu na decyzję – albo w tę albo we w tę. Niech się dzieje co chce, wsiadam do autokaru. Razem z nami poza naszą dwójką prowadzących wsiadają macedońscy przewodnicy. No jakbyśmy się co najmniej na Matterhorn wybierali

. Tym razem dojazd autokarem z Tetova nie był zbyt długi. Zajął nam jakieś 40 minut. Wysiadamy w kompleksie narciarskim o nazwie Popowa Sapka, leżącym na wysokości 1 780 m n.p.m., czyli na „dzień dobry” jesteśmy powyżej szczytu Babiej Góry.

Mamy do pokonania niespełna 1 000 m w pionie, ale trzeba ostudzić huraoptymizm. To tylko pozory. Kilka razy będziemy schodzić mocno w dół tracąc z mozołem zdobywane metry. W efekcie okaże się, że suma podejść będzie wynosiła jakieś 1 700 m, a więc już nie przelewki. Szykujemy się do wyjścia a tu Renata zauważa ptaka zawieszonego na jakiejś lince na drzewie. Brawurową akcję ratunkową przeprowadza Janek. Byliśmy wszyscy pod wrażeniem. Chłopaki z „Chicago Fire” mogliby się od niego uczyć

. Ptak uratowany. Możemy ruszać. Pogoda taka nijaka. Chwilami chmury, chwilami przebłyski słońca. Macedońscy przewodnicy prowadzą nas tak śmiesznie zakosami. O tyle to zabawne, że ani stromizna nie taka wielka, ani jakiś przeszkód po drodze nie ma, ot taka pochyła łączka. Na początku posłusznie szliśmy za nimi, ale za chwilę już każdy szedł jak mu pasuje. Może wzięli nas za świeżaków... Gdzieś po 40 minutach pierwszy dłuższy odpoczynek i czas na pierwsze fotki.

Znajomi mnie pytają jak tam brzuch. Coś tam bulgocze, coś się przelewa ale iść się da.. Od początku wiedziałem, że nie będzie to mój dzień ale walczę. Mozolnie podchodzimy pod szczyt Anmeni (2 531 m n.p.m.).

Stąd widoki już całkiem przyjemne.


Rozpoczynamy piękny odcinek graniowy. Schodzimy w dół, by za chwilę znowu piąć się w górę na Sin Vrv.


Tutaj dłuższa przerwa, jedzonko, banieczka i foteczki. Jesteśmy na wysokości 2 550 m n.p.m. Wydaje się, że to już niedaleko. Nic bardziej mylnego. Jeszcze nieraz szpetnie zaklniemy pod nosem.




Kolejny szczyt przed nami to Karabunar liczący 2 600 m n.p.m. I podejście na niego to już była młockarnia. Znów straciliśmy sporo wysokości, by mozolnie się na niego wspinać. Właściwie to już każdy szedł po swojemu. Ja dłuższy czas – łącznie z podejściem na mierzący 2 704 m Bakardan szedłem sam.

Tu też lekko nie było. Powoli noga za nogą, wylewając hektolitry potu. Ale to nie koniec – teraz ostro w dół, by zmierzyć wreszcie z ostatnim podejściem na Titov Vrv.




Idziemy powoli z Pawłem. Przed nami jest może z 10 osób, reszta za nami. Jak na mój bądź co bądź lichy stan zdrowia tego dnia, to całkiem nieźle. Nie zmartwiliśmy się bardzo jak zobaczyliśmy murowaną wieżę na szczycie, która kiedyś pełniła funkcje strażnicy.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i jest. Stoimy na drugim co do wysokości szczycie Macedonii Północnej mierzącym 2 748 m n.p.m. Ponoć według ostatnich pomiarów jest on nawet wyższy od szczytu Golem Korab, uznawanego powszechnie za najwyższy szczyt Macedonii Północnej, a na którym będziemy jutro. Piwo i kabanos smakują tu wybornie. Miło tak posiedzieć i pokontemplować widoki, które są cudne. Jesteśmy w prawdziwie wysokogórskim otoczeniu. Co chwilę docierają kolejne osoby z naszej grupy. Jest nas już na tyle dużo, że robimy grupową fotę, a wszyscy i tak tutaj nie wejdą.





Rozpoczynamy zejście. Skoro już poczułem się lepiej to uznałem, że trochę depnę razem z najszybszą grupą. Idziemy zatem żwawo. Po drodze mijamy osoby, które dopiero podchodzą na szczyt. Tym razem omijamy grań i idziemy dołem u jej podnóża. Właściwie nie ma tu szlaku, tylko wydeptane ścieżki. Widoki tym razem takie „bieszczadzkie”.


Zastanawiają nas takie wypalone pola w skupiskach żywotników wschodnich... Okazuje się, że są one specjalnie wypalane przez pasterzy, bo jak owce to żreją to dają potem gorzkie mleko. Ot taka ciekawostka.

Droga dłuży się okrutnie, przed nami niezliczone ilości zakrętów. Idziemy, idziemy i to szybko a ma się wrażenie, że kręcimy się w kółko.

Ale powoli, powoli jednak się przybliżamy, widać już Popową Sopkę. Teraz tylko śmignąć w dół w nienaruszonym stanie przed psami pasterskimi, które ponoć są tutaj całkiem niebezpieczne. Jeszcze kawałek i jesteśmy w hotelu, gdzie zamawiamy zimny, pyszny browarek. Siedzimy tu dobrze ponad godzinę w oczekiwaniu na resztę grupy.

Cieszę się, że jednak poszedłem, bo strasznie bym żałował. Sprawdzamy w międzyczasie prognozy pogody. Nazajutrz ma lać, a tu przed nami główny cel wyjazdu – Golem Korab. To byłaby tragedia. Ale póki co w dobrych humorach wsiadamy do autokaru i wracamy do hotelu. Obiadokolacja i imprezka, a jakże. Czemuż by nie. Daliśmy radę dziś to damy i jutro...
Dzień VZ niepokojem odsunąłem zasłonę i wyjrzałem przez okno. Na szczęście nie pada. Ach te kiepskie prognozy, a dziś dla nas sądny dzień. Przecież po to tu przyjechaliśmy. Golem Korab – najwyższy szczyt Albanii i Macedonii Północnej mierzący 2 764 m n.p.m. musi być nasz. Przy śniadaniu nie słychać choćby nutki pesymizmu. Pozytywne myślenie to zawsze dobry fundament do sukcesu. O nie najlepszych prognozach, burzach itd. nikt nie wspomina. Zgodnie z planem wyjeżdżamy z hotelu. Towarzyszą nam ci sami macedońscy przewodnicy co wczoraj. Mamy trochę jazdy i to z przesiadkami. Najpierw autokarem do miejscowości Trnica gdzie – zmieniamy środek transportu - na szumnie nazywane samochody terenowe. W praktyce są to zwykłe busy. Identyczne jak te, które jakieś 10 – 15 lat temu śmigały choćby na trasie Kraków – Skała. Jakim cudem zyskały status terenowych ? Nie wiem. Może dlatego, że jeżdżą po dziurawych drogach, a miejscowi obchodzą się z nimi bez większych sentymentów. Wsiadamy do tych „terenówek” i jedziemy kolejne 16 km po utwardzonej, dziurawej jak sito drodze. Analogie do klimatów ukraińskich są jak najbardziej uzasadnione. Zajmuje nam to ponad godzinę. To był prawdziwy test dla układu pokarmowego i wydalniczego. Wreszcie z nieco obolałymi pośladkami docieramy do bazy granicznej o nazwie Strezimir. Stąd zaczynamy właściwe podejście. Oj nie chce mi się coś dzisiaj. Świadomość 1 400 m w pionie do pokonania na stosunkowo niewielkiej odległości dodatkowo rozleniwia, ale to jest cel nadrzędny tego wyjazdu, więc nie ma tematu. Widoki od początku całkiem przyjemne.


Rude trawy kontrastują ze skałami i bujną zielenią. Krajobrazy takie hmm... macedońskie – nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy

.


Im wyżej tym bardziej skaliście i niestety więcej chmur. Zaczyna padać. Nie ma rady trzeba założyć pelerynę. Pojawiają się pierwsze grzmoty. Do szczytu mamy już niedaleko, ale czy dane nam będzie na nim stanąć...


Strzelamy po maluchu na rozgrzewkę i na odwagę i bardzo powoli, ostrożnie pniemy się w górę. Po kilku wyładowaniach burza odpuszcza, a deszcz prawie zanika. Idzie ku dobremu. Jeszcze kawałek i zostało nam ostatnie podejście na szczyt.

A na tym podejściu spotykamy się z małą grupką „naszych”. Schodzą ze szczytu bo właśnie tam chwile wcześniej zaczęło grzmieć. Wymieniamy kilka uwag i zachęcamy ich do ponownego ataku szczytowego. Wszak rokowania są teraz całkiem obiecujące. Nikt się jednak nie zdecydował. Jak to powiedział porucznik Zubek do Borewicza w jednym z odcinków „07 zgłoś się” – „czasem nie warto się spieszyć”. A my mozolnie i konsekwentnie wspinamy się na wierzchołek. Jeszcze kawałek i spotkała nas zasłużona, wyszarpana tymi ręcami nagroda. Chmury się rozstąpiły a my mogliśmy podziwiać widoki zarówno na stronę albańską jak i macedońską. Zabawiamy tu długo, bo bardzo prawdopodobne, że nigdy tu już więcej nie wrócimy... Różnym - mniej i bardziej wyszukanym ujęciom nie ma końca. Nawet przenikliwe zimno i duża wilgoć nas nie odstrasza.

]










Rozpoczynamy zejście z poczuciem dobrze wykonanej (nikomu niepotrzebnej) roboty. Widoki w drodze powrotnej jeszcze ciekawsze, bo po deszczu zawsze jest lepsza przejrzystość powietrza.





]
Przewodnicy zarówno nasi jak i ci eksportowi cały czas tylko bacznie obserwują psy pasterskie. Mijamy ostatnie stado owiec, leniwie idących po złotych trawach. Psy na nas spojrzały, ale nie zareagowały.

Jeszcze kawałek lasem i jesteśmy z powrotem w bazie Strezimir.

Ogromną wesołość grupy wzbudził fakt, że całe moje 2,5 – litrowe piwo w plastikowej butli zniosłem z powrotem ze szczytu w nienaruszonym stanie. Nie dość, że do grona maratończyków nie należę, to jeszcze sobie takie „ułatwienia” serwuję. No ale na dole rozeszło się w jakieś 2 minuty

. Pośmiali się, pośmiali, ale wypili ze smakiem – zwłaszcza, że tu było z 5 razy cieplej jak na szczycie. Nie pozostało nic innego jak zapakować się z powrotem do legendarnych „terenówek”. Powrót miał mijać w nastroju patosu i zadumy, bo właściwie nic już ciekawego w plecakach nie mieliśmy. Ale wtedy klasę pokazał Maciek. „Słuchajcie dzisiaj moja kolej”. Potem jeszcze Basia, Andrzej – no i po patosie

. Po kolacji mogliśmy bezkarnie tym razem zabalować, bo wyjątkowo nazajutrz nie czekały na nas góry...
Dzień VIJeszcze kilka miesięcy temu nagabywałem Ryśka by siłą rozpędu po 4 szczytach w Serbii i Macedonii Północnej zrobić jeszcze Djeravicę w Kosowie. Chłop się wkurzył, że niepotrzebnie mieszam i miał rację. Co więcej niewykluczone, że według najnowszych pomiarów Djeravica wcale nie jest najwyższą górą Kosowa a jest nią Wielka Rudoka. Generalnie po 4 dniach chodzenia bez przerwy chyba wszyscy mieliśmy trochę dość. Nawet Bóg odpoczywał po 6 dniach jak tworzył świat, a my jesteśmy tylko ludźmi... Wyjeżdżamy tym razem później. Można było rano pójść jeszcze pozwiedzać miasto, no ale syndrom dnia następnego na to nie pozwolił. Po śniadaniu wybrałem drzemkę. Żegnamy się z hotelem w Tetovie – bardziej albańskim niż macedońskim mieście.

Udajemy się do Kanionu Matka – macedońskiej perły przyrodniczej leżącej nieopodal Skopje. No piękne to miejsce trzeba przyznać. Chyba potrzebowaliśmy wszyscy takiego spokojniejszego dnia. Upał od rana daje się we znaki. Jest zupełnie inaczej niż w górach. Żar leje się z nieba.


Właściwie mamy swobodę jeśli chodzi o zwiedzanie. A możliwości jest sporo. Można wędrować z buta skalną półką zawieszoną tuż nad taflą jeziora Matka, można wypożyczyć kajak i powiosłować, można wreszcie wykupić sobie rejs łodzią, połączony ze zwiedzaniem jaskini Vrelo. I wreszcie można też czas spędzić w jakiejś klimatycznej kafejce, co oczywiście stanowczo odradzam

. Wybraliśmy opcję najmniej męczącą – czyli łódź. Prawie cała nasza zacna ekipa załapała się na ten sam kurs. Na łodzi jest bardzo wesoło. Uwieczniamy te przyjemne momenty na różne sposoby.




Dopływamy do jaskini wchodzi się do niej po schodkach bezpośrednio z łodzi. Jest pięknie, oświetlona w jakichś szałowych kolorach. Trochę mi to przypomina... rafę koralową.

Zwiedzanie nie jest może długie ale bardzo przyjemne. Wracamy w drugą stronę zanurzając dłonie w turkusowej wodzie jeziora Matka.

Super klimat. Ale nie dobijamy do tego samego pomostu. Nikoletta proponuje nam jeszcze zobaczenie cerkwi Św. Mikołaja. Czyli jednak góry nas dziś nie ominą. Wyskakujemy z łodzi na drugim brzegu i zaczynamy dość mozolne podejście stromymi, piarżystymi zakosami. W sandałach nie jest to wcale takie proste jakby się mogło wydawać. Kilka niegroźnych szpagatów po drodze zaliczamy. Ale warto tu było wejść bo zarówno sama cerkiew jak i jej otoczenie kapitalne.




Wykańczamy tu jakieś ostatnie zachowane, w miarę chłodne piwa. Jakieś pół godzinki i trzeba schodzić. Łatwo nie było, ale trekingowe sandały dały radę. Niczym w Szczawnicy trzeba było machnąć rękę na flisaka by podpłynął z powrotem po nas. Nikoletta znała te obrządki

. I tak oto spędziliśmy kilka wspaniałych godzin w kanionie Matka.
Teraz przed nami zwiedzanie Skopje. W mieście wita nas przewodnik z kapitalnym poczuciem humoru. Jest w połowie Polakiem, więc nie ma żadnych problemów ze zrozumieniem jego przekazu. Mówi bardzo ciekawie i na wesoło, co mi osobiście bardzo odpowiada. Skopje to bardzo ładne i zadbanie miasto. Zaczynamy od stadionu narodowego i widoku na górę, która wznosi się nad miastem...


Potem szybki marsz przez centrum, gdzie jest pełno meczetów, pomników (głównie Aleksandra Wielkiego) i złota uliczka – niczym w Pradze.



Potem dostajemy czas wolny. Oglądamy m.in. stary budynek poczty i dworca – gdzie 26 lipca 1963 roku wskazówka zegara zatrzymała się na godzinie 5:17 – podczas tragicznego w skutkach trzęsienia ziemi. Ten zegar cały czas przypomina o tym strasznym wydarzeniu.

Nie każdy pewnie też wie, że słynna Matka Teresa urodziła się w Skopju. Jest tutaj muzeum jej poświęcone i tablica pamiątkowa w miejscu, gdzie stał jej dom.

Przejeżdżamy do hotelu, ale nie na nocleg. Mamy niewiele ponad pół godziny na szybkie ogarnięcie się, bo organizatorzy zaplanowali dla nas jeszcze jedną atrakcję na dziś. Przejeżdżamy do restauracji, gdzie czekają na nas macedońskie potrawy, alkohole do wyboru i... występ regionalnego zespołu pieśni i tańca.



Powiało wielkim światem. Posiadówka kapitalna. Szkoda, że ograniczona czasowo, bo chętnie byśmy tam zabawili dłużej. W drodze powrotnej trochę śmiechu było, bo przód autokaru się rozbrykał, a my z tyłu siedzieliśmy jak trusie, więc trzeba było to jakoś wyeksponować. Co zrobić z tak miło rozpoczętym wieczorem ? Kontynuować go, co niniejszym czynimy. Nazajutrz mamy całodniowy przejazd, więc imprezować można do woli.
Dzień VIIMożna podsumować w 3 słowach: jazda, picie, jazda. Przód autokaru znów kochał nas trochę mniej tego dnia, a my po prostu dobrze się bawiliśmy. W końcu po to tu przyjechaliśmy. Podróż wbrew obawom wcale nie okazała się uciążliwa. Ale największa w tym zasługa nas samych. Po obiadokolacji gdzieś po drodze wieczorem kotwiczymy na Węgrzech. Padnięci jesteśmy ale kilka piw przy barze na dole udaje się wypić. Ale nie ma co przesadzać bo następnego dnia czeka na nas prawdziwy potwór…
Dzień VIII – ostatniPo wyjątkowo lichym śniadaniu – mamy zmierzyć się z najtrudniejszym wyzwaniem na tym wyjeździe. Dobrze, że nasze mięśnie trochę ostatnio wypoczęły. Panie i Panowie przed nami Kekes – najwyższy szczyt Węgier – mierzący bagatela 1 014 m n.p.m. Czy my damy rade po tym śniadaniu ? Najbezpieczniej zacząć od marketu i uzupełnić zapasy jedzenia i picia. Tak też czynimy. Szlaków na szczyt wiedzie mnóstwo. My wybieramy ten wiodący obok zdezelowanej skoczni narciarskiej...

Słyszał ktoś kiedyś o węgierskim skoczku narciarskim, bo ja nie ?
Chwilami można się nawet trochę przygrzać.

I kiedy wydawało się, że najgorsze właśnie przed nami to okazało się, że jesteśmy już na szczycie. Tę chwilę trzeba uwiecznić.


Jest tu potężna wieża przekaźnikowo – widokowa, na którą jednak nie bardzo chciało mi się wchodzić.

Zadowoliłem się widokami z kopuły szczytowej

Zejście to już naprawdę szybki strzał. I tak niepostrzeżenie byliśmy już w drodze powrotnej do domu. Na kolejnych przystankach było coraz zimniej, więc trzeba było sięgać po kolejne elementy garderoby do plecaka. Na Słowacji zobaczyliśmy znajome widoki...



I tak ten nietuzinkowy wyjazd przeszedł do historii. W sumie wyjeżdżając nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać po tej wyprawie. Owszem plan górski był powszechnie znany, jechaliśmy tam ze swoją ekipą, ale formalnym organizatorem wyjazdu było biuro podróży, a to zawsze jest pewna niewiadoma. Jesteśmy przyzwyczajeni do klimatów serwowanych przez PTTK bądź PTT. Wszystko jednak zagrało. Pogoda bez zarzutu, choć w górach mogło być trochę więcej pogodnego nieba podczas wycieczek na Midżur i Golem Korab. Najważniejsze jednak, że cały plan udało się zrealizować. Trzeba pochwalić organizatorów za dobór hoteli i atrakcji na tym wyjeździe. Standard był bardzo dobry, a w hotelu Stara Planina w Serbii rewelacyjny. Plan całościowo też bez zarzutu. Wszystko dopasowane jak elementy układanki. Niespodzianka w postaci uroczystej kolacji w Skopju fantastyczna. Kilka ciepłych słów należy powiedzieć o Nikoletcie. Ta młoda drobna dziewczyna kapitalnie panowała nad sytuacją bez niepotrzebnej spiny i nerwowości. Stosowała stare przewodnickie tricki – w stylu wyjeżdżamy o 15:45 – czytaj o 16-tej. My też nie stawaliśmy okoniem, więc współpraca na partnerskich warunkach układała się znakomicie. Specjalne podziękowania oczywiście dla Pana Ryśka, który był pomysłodawcą i koordynatorem tego wyjazdu. Dbał o wszystkie szczegóły i wyszło to świetnie. Ale klimat na każdym wyjeździe tworzą ludzie, a towarzystwo było kapitalne. Zwłaszcza z tyłu autobusu stworzyliśmy taką paczką, z którą mam nadzieję niejedne góry i doliny jeszcze razem odwiedzimy. Na rok 2020 już prawie mamy zaklepaną Czarnogórę. Od lat się tam wybieram, więc najwyższa pora aby nawiedzić Durmitor i Prokletje w zbliżającym się roku.
Jak to mawiał Lemmy z Motorhead „Oby tylko zdrowie było bo pojawiają się coraz to nowsze gatunki wódek i piw”

.
Wojtek