Jako, że po raz kolejny wybierałem się do Kalifornii trzeba było zaplanować też jakiś wyjazd. Początkowo myślałem na kilkoma szczytami w okolicy wschodniego wejścia do parky Yosemite - w okolicy Tioga Pass. Na jakiś tydzień przed samym wyjazdem (czyli już w ostatnim tygodniu czerwca), nie mając jeszcze niczego zaplanowanego okazało się, że droga 120, biegnąca przez Yosemite, właśnie do Tioga Pass nie jest jeszcze otwarta ze względu na duże ilości śniegu. Otwarcie planowane było dopiero na 1 lipca, czyli w sumie w połowie urlopu. Stwierdziłem, że skoro droga nie jest otwarta ze względu na śnieg, to okoliczne szczyty mające od 3 do prawie 4 tysięcy metrów wysokości raczej nie będą łatwo dostępne.
Tak więc skoro nie Yosemite to co? Jeden ze znajomych podpowiedział mi, abym rozejrzał się w okolicy Lake Tahoe - jakieś 150 kilometrów na północ. Jako, że tam jeszcze nie byłem to w sumie czemu nie. Zarezerwowałem noclegi, wynająłem samochód oraz zakupiłem przewodnik i w drogę.
Przy okazji zakupów w REI (który jest takim amerykańskim Decathlonem) znalazłem taką oto perełkę.
Dzień 0Wyjazd z okolic San Jose już po 13 w piątek a mimo wszystko ta 400 kilometrowa trasa zajęła mi ponad 6 godzin. Masakryczne korki - pierwsze 100 kilometrów zajęło jakieś 60% czasu. Jadąc drogą Interstate 80 świetne widoki na początkowo niższe części Sierra Nevada, jednak zbliżając się do wschodniej granicy coraz bardziej widoczne zaśnieżone wierzchołki.
Tutaj przystanek nad Donner Lake.
Dzień 1Na pierwszy dzień zdecydowałem spróbować szlaku na
Mount Rose.
Jako, że nocowałem w Reno, które znajduje się poza górami za każdym razem wybierając się do Tahoe (lub w sumie gdziekolwiek) droga prowadziła albo wzdłuż gór albo wspinała się pomiędzy nie. Już z samochodu na dojeździe do Mount Rose super widoki.

Taki fajny opis znajduje się na wiacie przy starcie.

Po dotarciu na początek szlaku termometr w samochodzie pokazuje tylko 4 stopnie. Dość chłodno, jednak po wyjściu w słońce momentalna zmiana. Dobrze, bo ja w sumie tylko w bluzie i z buffem zamiast czapki. Po kilku minutach marszu buff ląduje w plecaku. Szlak wygląda całkiem przyjaźnie - na samym szlaku żadnego śniegu, ale po zdobyciu trochę wysokości pokazuje się zaśnieżona okolica.


Po dalszych kilku minutach także na szlaku pojawiają się łaty śniegu, a ścieżka staje się coraz mniej widoczna.

Docieram w to oto miejsce i okazuje się, że nie jest najlepiej - niczego zbytnio wydeptanego nie ma, a buty się ślizgają. Gdybym tylko miał raczki to spoko, ale te zostały w domu.

Decyzja - wycof. Nie ma co ryzykować nie będąc przygotowanym na warunki. Jeszcze będzie pewnie nie jedna okazja aby zdobyć Mount Rose.
Wracam do samochodu po jakichś 40 minutach od startu i siadam do przewodnika. Wygląda na to, że tym razem zbytnio po górach nie pochodzę - zostają dolinki i jeziorka, ale to też spoko.
Wynajduję szlak do ciekawie zapowiadającego się jeziora Marlette Lake. Niezbyt długi, ale podobno gwarantowany brak śniegu.
Po drodze do początku szlaku pojawia się taki oto widok Tahoe Lake. Super.

Szlak do Lake Marlette w sumie dość płaski, w większości prowadzący przez las. Od czasu do czasu otwiera się jakiś ciekawszy widok, ale głównie to po prostu spacer przez las.




W pewnym momencie zza drzew wychyla się jezioro.

Szybkie zejście do brzegu i jest.


Na jeziorze skalisty półwysep - świetny punkt odpoczynkowy. Siedzę tam chyba z pół godziny - nie ze zmęczenia a jedynie podziwiając widoki.

Po powrocie do samochodu jako, że jest jeszcze wcześnie decyduję się objechać Lake Tahoe. Pomysł okazuje się taki sobie bo nie jestem jedynym który na niego wpadł. Nad jeziorem tłumy ludzi i w kilku miejscach stoję w dość długich korkach. Ale dla widoków chyba było warto. Niestety zdjęć z tego mam dość mało, bo dość często nie było się gdzie zatrzymać.

Dzień 2Nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego wiem już, że z pagórków nici, więc od razu wyszukuję coś bardziej płaskiego. No i w zasadzie też dość krótkiego - jakoś tak nie ma motywacji do łażenia po płaskim...

Byłem nastawiony na góry...
Szlak do jeziora Round Lake - jakieś 4 kilometry w jedną stronę. Myślę, że szlak jak i samo jezioro ciekawsze od tego z dnia poprzedniego.
Zaczynamy od wbicia trochę wysokości - w zasadzie od startu szlak zakosami idzie w górę po kamieniach i pomiędzy głazami.

Po chwili jednak wychodzimy na płaskie i pojawia się polana.

Polana trochę podmokła, ale w sumie nic dziwnego skoro płynie przez nią taka rzeczka.

Potem kawałek przez las i docieramy chyba do tego samego strumienia.


W międzyczasie się wypogadza. Rano było tak zachmurzone, że w sumie nie byłem pewien czy opłaca się ruszać z domu. Opłacało się.
Na szlaku w kilku miejscach zejścia i podejścia. Pojawiają się też jakieś łaty śniegu - przez jedną nawet trzeba przejść, jednak jest przedeptana i nie stanowi najmniejszego problemu.


No i w końcu Okrągłe Jezioro. W sumie nie wiem czemu ta nazwa bo ani na mapie ani na zdjęciach satelitarnych zupełnie nie jest okrągłe.
Po drugiej stronie jeziora widać jakieś ciekawe ośnieżone szczyty. Mimo, że stąd widok piękny to chyba jednak wolałbym być tam i patrzeć na to jezioro...



Powrót tą samą drogą. Jako, że szlak był bardzo krótki to jest jeszcze dość wcześnie, ale w międzyczasie znalazłem w okolicy Nevada State Railroad Museum więc decyduję się tam podskoczyć na szybkie zwiedzanko. Mają na stanie kilka cudownie odremontowanych lokomotyw i wagonów.


No i w sumie tyle z dnia drugiego. Zostało trochę niedosytu.
Dlatego na dzień trzeci decyduję się na wycieczkę na Ziemniaczany Szczyt, który chodził mi po głowie już od pewnego czasu. No i który okazuje się jednym z piękniejszych miejsc w których byłem.
CDN