Pamiętam moje pierwsze Tatry ze szczegółami. Mama zabrała mnie kiedy miałem 12 lat (V klasa). Przed wyjazdem tygodniami oglądałem mapy, mieliśmy te arkusze 1:10000, rozkładałem w pokoju na dywanie i śledziłem każdy szlak i każdy szczyt. Robiłem sobie takie statystyki w zeszycie, jaki szczyt na każdym arkuszu jest najwyższy (szlakowy i pozaszlakowy), jaki najniższy. Dała mi swoje stare skórzane buty, nacieraliśmy je olejkami, żeby zmiękły, a potem i tak niemiłosiernie obcierały.
Pierwszego dnia dojazd i dojście do schroniska w Kościeliskiej. Potem jeszcze spacer w kierunku Iwaniackiej. Myślałem, że idziemy na samą Iwaniacką i pamiętam jaki bylem rozczarowany, jak w pewnym momencie mama zarządziła odwrót, że już późno. Oszukała mnie, że już mamy zaliczone, bo już prawie jesteśmy, to ja pognałem do przodu, żeby jednak zaliczyć naprawdę. Ona za mną wołała żebym wrócił, ale ja nie słuchałem. Jakiś starszy turysta, który schodził z góry opier.dolił mnie solidnie i wróciłem z podkulonymi uszami. Jednak wciąż rozpierała mnie energia, w schronisku namawiałem mamę, żeby jeszcze iść nad Smreczyński, mama nie chciała się zgodzić, mówiąc, że już za późno i się ściemnia. Nie byłem grzecznym chłopcem, marudziłem, a ona mi powiedziała, żebym se sam poszedł, to poszedłem. Nie miałem zegarka, ludzi praktycznie już nie było, miałem cykora jak cholera, że się zgubię, albo, że mnie napadnie jakiś zwierz. Doszedłem nad staw i wróciłem czym prędzej, już przy mocnej szarówce. Zajęło mi to 40 minut. Mama nie uwierzyła, że byłem nad stawem, bo czas tabliczkowy samego dojścia to 45 minut. Teraz jak się nad tym zastanawiam, to niepokoję się, jak można było mnie (dziecko) puścić bez opieki. Może mnie mama nie kochała i chciała się pozbyć, a może wierzyła w moje możliwości i w to, ze sobie poradzę, a może miała już zwyczajnie dość mojego marudzenia. Pamiętam jaki byłem z siebie dumny, że zaliczyłem ten staw tak szybko, czułem się megamocny i gotowy na wszystko! Drugiego dnia był Wąwóz Kraków i jaskinie Mylna i Raptawicka. Byłem zafascynowany, szczególnie Mylną i usatysfakcjonowany, bo po pierwszym dniu czułem fizyczne zmęczenie. Trzeciego dnia przeszliśmy przez Tomanową Dolinę i Czerwone Wierchy na Kasprowy. Padłem ze zmęczenia całkowicie. Pamiętam kryzys i niemoc. Najpierw zaciskałem zęby i nie chciałem się przyznać, bo to ujma na honorze, a potem się rozkleiłem i chyba nawet popłakałem. Na Kasprowym zjadłem najlepszy na świecie barszcz czerwony z ziemniakami, dwie porcje, bo chciałem powtórkę, co zadziwiło mamę, która twierdziła, że w domu przecież robi lepszy. Na nocleg zeszliśmy do Murowańca. Kolejnego dnia żarty się skończyły. Przez Zawrat do Piątki. Na końcowym etapie podejścia załamała się pogoda. Miałem problem z dosięgnięciem niektórych łańcuchów, bo byłem dość mały jak na swój wiek. Dostałem gigantyczny wycisk, już nawet nie tylko fizyczny, co psychiczny. Padał deszcz, potem deszcz ze śniegiem, w pewnym momencie wydawało mi się, że śmierć jest nieunikniona. Nie było w tamtych czasach odzieży nieprzemakalnej, foliowa pelerynka potargała się momentalnie na wietrze. Nie wiem czemu, żeśmy się nie wycofali wtedy. Mama mówiła, że już blisko, ja nie miałem własnego zdania, wykonywałem posłusznie wszystkie polecenia. Potem mama pochwaliła mnie, że byłem bardzo dzielny. Pamiętam jak wyszliśmy na przełęcz. Skały były przypudrowane świeżym śniegiem (a były wakacje). Ogólnie mleko i nic nie widać. Zobaczyłem pierwszych kilkadziesiąt początkowych metrów Orlej (na którą przed wyjazdem bardzo chciałem iść) i byłem przerażony, bo wyglądało to jakby szło się po czubkach skał nad przepaściami. Od tamtej pory za każdym razem, jak jestem na Zawracie, to zastanawiam się co ja wtedy widziałem, bo przecież ten szlak nie wygląda tam wcale tak strasznie. Zejście do Piątki to była już sielanka, cicho spokojnie. Następnego dnia przez Świstówkę przeszliśmy do Moka i wróciliśmy do domu, bo pogoda siadła całkowicie. Plan początkowy, zakładał jeszcze jeden dzień i Rysy na ukoronowanie wyjazdu, ale cieszyłem się, że odpuszczamy. Fizycznie byłem wypompowany do samiuśkiego końca, a stopy przypominały kotlet mielony.
Zastanawiam się jaki wpływ miał ten wyjazd na moją późniejszą górską działalność. Myślę, że bardzo duży. To była taka szczepionka, przygotowująca mnie, na to, że w górach czasem musi być ciężko, że czasem trzeba powalczyć. Przekonałem się na własnej skórze, że człowiek jest zdolny do wielkich rzeczy, tylko trzeba być dzielnym, a nawet bardzo dzielnym... czego życzę Filipowi.
Ostatnio edytowano Pt sie 09, 2019 8:39 am przez sprocket73, łącznie edytowano 2 razy
|