Przed piątą rano wychodzę przed schronisko by zobaczyć co się dzieje, prognozy się sprawdzają, pada śnieg. Koło szóstej przestaje, więc ruszamy, jak dojdziemy pod ścianę to zobaczymy co dalej. Droga w kierunku kuluaru, którym schodzi się z lodowca jest dość oczywista a sam lodowiec dość bezpieczny,po drodze przekracza się kilka szczelin, ale są dobrze widoczne i nie za szerokie. Po drodze mijamy grupę, która miała zamiar przejść granią w kierunku Aiguille de Rochefort, ale z uwagi na kiepską pogodę odpuścili.
Dochodzimy na skraj lodowca, gdzie napotykamy gigantyczną szczelinę brzeżną, pokonać ją można z lewej strony mostkiem śnieżnym a potem po skałach przetrawersować w kierunku kuluaru. Do góry wspinamy się kuluarem, chociaż niewiele w nim śniegu, wydaje mi się, że jest jeszcze opcja przejścia tego odcinka po skałach z lewej strony. Docieramy na przełęcz, skąd kierujemy się w prawo. Teren w górę jest dość rozległy i niezwykle kruchy, to chyba najniebezpieczniejszy odcinek na tej drodze, znalezienie właściwej drogi jest tutaj kluczowe. Dysponujemy schematem podejścia, cóż z tego jak widoczność jest ograniczona a na podejściu zalega tylko cienka warstwa świeżego śniegu, więc śladów brak.
Dojście pod ścianę zajmuje nam około 3h, także całkiem nieźle. Pod ścianą jest spore wypłaszczenie, więc można odpocząć. Przez chwilę jest nawet wrażenie, że zaraz mgła się rozwieje bo widać błękitne prześwity, ale praktycznie do pod szczytowych części drogi chmury nie chcą odpuścić.
Zbędny sprzęt zostawiamy pod głazem i ruszamy dalej. Na początek trochę trzeba zejść, potem trawers by przewinąć się na zachodnią ścianę.
Dochodzimy do stanowiska, skąd rusza w górę stromy komin, z którego wychodzi się na wygodny taras pod płytową częścią ściany. Dla mnie wyjście z komina to zdecydowanie najtrudniejszy odcinek. Michał poszedł pierwszy, ale jego przejście jakoś mi nie leży, odbijam bardziej w prawo a potem robię trawers do lewej strony, naprawdę psychiczny odcinek po skale pokrytej śniegiem i lodem. Zabraliśmy buty wspinaczkowe i podejściówki, ale warunki absolutnie nie pozwalają na ich użycie, od początku targamy w rakach, walka jest nieziemska.
Z balkonu dalsza część drogi wygląda tak.
Liny zamontowane na drodze jakoś wybitnie nie ułatwiają wspinania, oblepione lodem, sztywne i grube, przed wejściem trzeba nimi porządnie walnąć o skałę by przynajmniej trochę lodu odpadło. Ta część drogi przy suchej skale i w butach wspinaczkowych to byłby miodzik
Dlatego jeszcze tu wrócimy, tylko przyfilujemy sobie lepsze warunki, na razie po skale płyną strumyki i odpadają płaty lodu.
Kolejny krótki wyciąg praktycznie tylko na rękach, iskry idą z raków a ręce szybko się bułują.
Potem krótki trawers po kantach stojących na sztorc płyt.
Walka jest ostra
Na prostym odcinku tuż przed pierwszym wierzchołkiem skała jest prawie sucha, więc zdejmuje raki. Pogoda robi się łaskawsza i ukazują się nam widoki na Mont Blanc z przyległościami. Coś niesamowitego, w kompletnej ciszy chmury niczym kurtyna idą na bok, w końcu też widać w jakiej ekspozycji działamy, lufa niczym na kominie elektrowni
Widać też, że goni nas jakiś dwójkowy zespół, który mija nas na pierwszym wierzchołku.
Na ostatnim wyciągu w ścianie pod jego koniec Michałowi wyjeżdża lina z rąk, do przelotu ma kawałek i luz na linie sprawia, że lot jest znaczny, na szczęście kończy się tylko potłuczonym łokciem. Michał kończy wyciąg, dalej ciągnie Bogdan. Zostało przejście przez pierwszy wierzchołek, fragment grani szczytowej i wejście na główny wierzchołek. Zejście z pierwszego wierzchołka w niebywałej ekspozycji, jeszcze przy końcu trzeba opuścić się na grań, trzymając w rękach taśmę zwieszoną na skale, nie wygląda mi za solidnie, więc dokładam swoją. Przy wejściu na główny wierzchołek znów uderza śnieżyca, na szczęście nie ma silnego wiatru a i temperatura wydaje się być na plusie. Wyciąg jest bardzo krótki i szybko stajemy na szczycie.
Nie zabawiamy na szczycie zbyt długo. Jest godzina szesnasta, więc bardzo późno. Według topo do dołu są cztery zjazdy w tym trzy koło 40-50m. Zjeżdżamy z wierzchołka i kawałek przechodzimy pod pierwszy wierzchołek, gdzie jest stanowisko zjazdowe. Po pierwszym zjeździe są dwa stanowiska, niestety wybieramy to niewłaściwe i zjeżdżamy w linii jakiejś drogi wspinaczkowej, przez co robimy około siedmiu zjazdów nim osiągamy śnieżny teren pod ścianą, gdzie zaczyna się trawers z początku drogi. Jest przed ósmą, ale jeszcze w miarę widno, mgła jednak nadal nie odpuszcza co powoduje, że wbijamy się w zejście w niewłaściwym miejscu. Zaczynamy trawersować jakąś parchatą ścianę posyłając w dół lawiny kamieni, łącznie z "telewizorami" i "lodówkami". Zmęczenie jest bardzo duże, jakoś nikt nie proponuje powrotu w górę, ja mam wrażenie, że droga zejściowa jest gdzieś bardziej w lewo, ale po kilkudziesięciu minutach przemieszczania się w "skalnym gównie" nie widać nic prócz mgły i gruzu. Na dodatek Bogdanowi pęka podeszwa w bucie i może poruszać się tylko z jednym rakiem, chyba nastąpiła jakaś kumulacja gównianych sytuacji z całego wyjazdu i teraz daje temu upust. Po przejściu kolejnego żebra skalnego widzę wyżej w oddali śnieżną grań, co znaczy, że nie zeszliśmy aż tak nisko. Wdrapuję się na górę i mam wrażenie, że widać wydeptaną ścieżkę, niestety mgła uniemożliwia jednoznaczne określenie tego co widzę a od ścieżki oddziela mnie pokaźna szczelina, przysypana co prawda śniegiem w jednym miejscu, ale sam nie odważę się przejść na drugą stronę. Od razu rodzi się pytanie, jeżeli to faktycznie ścieżka, to w którą stronę podążyć ? Docierają do mnie chłopaki i w tym momencie dosłownie na chwilę rozwiewa się mgła i w promieniach zachodzącego słońca widzę zarys turni szczytowej co umożliwia nam określenie gdzie jesteśmy i w którą stronę iść. Czujnie pokonujemy szczelinę i lufiastą ścieżką, która okazuje się być fragmentem Grani Rocheforte wracamy do punktu wyjścia. Teraz już wbijamy we właściwe zejście i wypatrując naszych śladów na resztkach śniegu dochodzimy do kuluaru, gdzieś w połowie zejścia rozpogadza się, chociaż jest już zupełnie ciemno to widać światła stacji kolejki na Punta Helbroner, więc wiemy gdzie mamy nawigować. Czujne zejście zalodzonym kuluarem i długie monotonne przejście lodowcem do schroniska kończą tą wyrypę a mieliśmy jeszcze dzisiaj zjechać na dół i spędzić noc na kempingu
Do schroniska docieramy około północy. Zgłaszam tylko na recepcji, że trzech łojantów dopiero teraz wróciło z gór i potrzebujemy trzech łóżek, dostajemy numerki a płacimy rano przy wyjściu. Cała akcja trwała 18h, śpimy całe pięć godzin i drugim kursem kolejki zjeżdżamy na dół.
Kolejny dzień jest taki jak być powinien i widok na Ząbka jest piękny.
Ostatni rzut oka na Blanca.
Zwijamy Ewę z kempingu, trochę zdziwioną naszym milczeniem przez cały wczorajszy dzień, ale widząc nasze zmordowane górskie ryje chyba wie, że było grubo
Teraz pozostaje nam jedyne 20h jazdy do domku, startujemy o dziewiątej rano z Courmayeur a o piątej rano dnia następnego jestem w domu, 20h jazdy non stop, mój rekord, chociaż na wysokości Brna to już nie wiedziałem co mam robić by nie spać.
Dziesięć dni w najwyższej części Europy dobiegło końca, przez kolejne dwa tygodnie wypoczywam w pracy
W przyszłym roku wracamy