Po 280 kilometrach obracania kierownicą i deptania na gaz wysiadamy na przełęczy Cervena Studna. Na wysokości około 800 m npm, co na Szczawnickie stanowi dobry rezultat, bo góry nie są wysokie. Zresztą nasz najwyższy szczyt, na który najpierw zmierzamy, to Goldberg (Zlaty Vrch), który mierzy jedynie 50 metrów więcej. Widzialność jest fatalna – gorszej jeszcze w życiu chyba nie widziałem. W powietrzu unosi się jakiś dziwny opar, który w dodatku nie pachnie zbyt dobrze. Tak więc tego dnia się zbytnio nie dotlenimy. Czerwony szlak prowadzi nas przez łąkowe tereny Matulki na Bartkov Majer. Tam czeka na nas te 50 brakujących metrów podejścia na Goldberg.





Widok ze szczytu bardziej musimy sobie wyobrazić niż go rzeczywiście widzimy. Ja na przykład wyobraziłem sobie piękną panoramę na Góry Kremnickie i Niżne Tatry. Pewnie taka jest przy lepszej widoczności.

Po naoglądaniu się widoków zeszliśmy pogonieni przez pasterskiego fafika, który maszerował pod szczytem z owcami. Ze szczytu mój wyhladkowy wzrok wyczaił całkiem obiecujące skałki nieopodal szlaku, które z łatwością znaleźliśmy i spenetrowaliśmy. Widok z nich okazał się całkiem atrakcyjny na otoczenie Kamennej Doliny.



Zmiana koloru szlaku na żółty przeniosła nas w mgnieniu oka do innej bajki. Na pierwszej napotkanej łące ukazał nam się zamek Marcus. A raczej jego rekonstrukcja, czy udana nie mi oceniać. Żonie nie przypadł do gustu. Żółte znaki gdzieś się zawieruszyły – daliśmy więc im spokój i zeszliśmy na strzałę (albo na łeb, na szyję) do doliny Vyhnianskego Potoku.



Tam trafiliśmy prosto pod sztolnię, a z niej kopalnianymi znakami Barborskej Cesty podeszliśmy pod kolejny tego dnia szlak żółty. W końcu nastąpiło jakieś większe podejście – całe trzysta metrów na Jelenią Skałę (676 npm). A ze skały piękny widok na okolicę. Na skale duży krzyż i pamiątkowa wpisowa książka, jak to zwykle bywa w takich miejscach.






Dalszy przebieg naszej trasy prowadził niebieskim szlakiem, który usilnie omijał wszystkie wzniesienia, a my z uporem maniaka na nie wchodziliśmy. W ten sposób nasza pętla się zamknęła.


Noclegi mieliśmy wykupione w Vyhniach, które słyną z licznie odwiedzanego przez miejscowych kąpieliska. Tu również produkowany jest browar Steiger. Właściciel zaprezentował nam naszą kwaterę i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to brak kuchni, która miała w niej się znajdować. A tu niespodzianka – kuchnia się znalazła, ale na tarasie przed domem. Żona czuła się jak Makłowicz w podróży, gdy podgrzewała haluszki i rybne paluszki. Zjedliśmy je z burakami i wyszedł z tego miks kuchni słowackiej z typowo januszową. Do tego mocna Warka z zimnej puszki, która cały dzień mroziła się w bagażniku samochodu. Na romantycznym tarasie atmosferę dopełniały dodatkowo odgłosy pracujących pił w lesie i okrzyki jakiejś wesołej gromadki, która chyba piła coś mocniejszego. Zaś wiejący wiatr chłodził nasze potrawy…
Rankiem, w półmroku, żona pomyła nasze dwa kubki po kawie w kuchni. Znowu miała skojarzenia z Makłowiczem. Ja oczywiście nie próżnowałem, albowiem zajmowałem się główkowaniem, jaką to trasę wymyślić żeby wszyscy byli zadowoleni przy prognozach, które wieściły godzinę nasłonecznienia. Wahania były spore – pewnie takie, jak u wielu z was przed wybraniem kandydata w wyborach. No i padło na Kapitulske Brala. Najmniejsze zło, zawsze coś, w sumie to co wcześniej zaplanowałem. Czyli podobnie jak „na wyborach”. Aby je spenetrować podjechaliśmy do Sklenych Teplic, z których w górę poprowadził nas czerwony szlak na Przełęcz Kecka.
Pierwsza godzina całodniowego nasłonecznienia upłynęła nam na odszukaniu pierwszej wyhladki. Druga, ta główna z krzyżem, jest najlepsza – tam zeszło nam najdłużej. Wyżej jest jeszcze trzecia, a po drodze turnia z granią wąską, jak na Żabim Koniu – nie odważyłem się zaatakować. Czwarta wyhladka jest największa, ale widok z niej troszkę ustępuje tej drugiej.






Tak żeśmy jakoś podążali wzdłuż grani, że znaleźliśmy jeszcze piątką wyhladkę. W sumie też fajną. „Bardzo wyhladkowa grań” zaśpiewała moja małżonka w rytm przeboju Dawida Podsiadło…


Wygodna ścieżka sprowadziła nas do ulicy. Po drodze, na przełęczy, minęliśmy grupkę lokalnych słowackich turystów. Chcieliśmy iść jeszcze na Bralce, ale postanowiliśmy najpierw wrócić po samochód, żeby nim tam podjechać i nie wracać ulicą tak długo. Plan okazał się dobry, bo do auta wracaliśmy tylko osiem minut, chociaż na grani zeszły nam aż trzy godziny.

I tak zaczęła się nasza druga wycieczka tego dnia. Dwie godziny z hakiem do przejścia z miniaturowanymi atrakcjami. Najpierw szlak poprowadził nas stromo na punkt widokowy z widokiem na okoliczne górki i Hlinik nad Hronem. Później zakręcone zielone znaki doprowadziły nas pod Keckę (450 m npm). W jednym miejscu poszliśmy inaczej niż szlak, który odnaleźliśmy kilkadziesiąt metrów wyżej. Na szczyt wprowadziła nas szczeblowata drabinka w bardzo sypkim terenie.






Sam szczyt brzmi dumnie pomimo swojej niespecjalnej wysokości. Znajduje się na nim kilka punktów widokowych (te z największym urwiskiem ogrodzone są barierkami) oraz kilka otworów wejściowych do jaskiń.




Co wyrabia zielony szlak w dalszej części to się w głowie nie mieści. Ze szczytu sprowadza metalową platformą (działa to sugestywnie na kogo głosować), a następnie prowadzi przez wąwóz. Swoim zawikłanym torem odwiedza wzniesienie pod którym znajduje się całkiem spore kamienne morze, a na końcu okrąża igłę skalną.





Czego jeszcze nam zabrakło, a co w górach występuje? O tym myśleliśmy w drodze powrotnej do auta. Padło na jeziorko, wodospad i okno skalne. Jeziorko (zasłane liśćmi) pojawiło się niedługo potem.

Szlak oczywiście przez okno skalne również prowadził - to był ten odcinek, który skróciliśmy. No więc brakło tylko wodospadu. Coś nie spisał się jego twórca .
A tak na poważnie, to szlak przez Bralce jest genialny i godzien polecenia każdemu, komu nie zaciął się instynkt górołaza po zdobyciu Rysów, czy innej Babiej Góry. Widoki z Kapitulskich Bral są kapitalne, a Jelenia Skała nie jest dla jeleni. Mini atrakcje, czekające na tych którzy je wybiorą ze cel.
|