Wybaczcie niskiej jakości zdjęcia, ale robione telefonem, często w duzym zacienieniu, gdzie trudniej złapać właściwą ostrość.Z początkowych planów na długi urlop w 2018 roku pozostał tylko termin, bo niestety ani destynacja, ani ekipa się nie uchowała. Tym samym trzeba było jakoś zagospodarować zaplanowane i wzięte na drugi i trzeci tydzień września dwa tygodnie urlopu. Pierwszy z nich postanowiłem spędzić wraz z kolegą na niemieckiej Frankenjurze, gdzie jeszcze jak dotąd się nie wspinałem.
Wyruszyliśmy w drogę w niedzielę po południu, by na mejscu zameldować się równiutko po pięciu godzinach jazdy (i dwóch przystankach po drodze). Naszą bazą wypadową został camping w miejscowości Freienfels, który kusi przede wszystkim niską ceną za osobonoc. Nasz koszt noclegu wyniósł ok 7 eur za osobnoc. Freienfels znajduje się w zasadzie w samym centrum Frankenjury, więc w którymkolwiek kierunku byśmy nie pojechali i tak będziemy mieć blisko w skały.
10.09.2018
Poniedziałek budzi mnie przenikliwym chłodem. Noce nie są już niestety tak ciepłe jak jeszcze dwa tygodnie wcześniej. Po śniadaniu analizujemy mapę oraz pzewodnik i decydujemy, że naszym pierwszym celem bedzie region Schlossbergwand, nieopodal miejscowości Gosswenstein w zakolu rzeki Wiesent. Aron zna już to miejsce bo był tu przed dwoma laty. Zostawiamy auto na parkingu przy drewnianym mostku skąd stromym podejściem podchodzimy pod skałę. Tutaj spotykamy tylko parę Brytyjczyków. On jest Szkotem, ona Angielką (albo na odwrót) i podróżują przez całą Europę z przystankami na krótkie wspinanie. Ich miejscem docelowym ma być Omiś albo Osp, ale póki co zostają we Franken. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że oboje mają już sześćdziesiątkę na karku.

Omszałe kamienne schodki prowadzące na miejsce. Klimat jak z Władcy Pierścieni

Na rozgrzewkę wstawiamy się w drogę Fuchsschwanz (6-). Aron idzie pierwszy i zostawia mi wędkę, bo nie wspinałem się przynajmniej od dwóch miesięcy, a ponadto dzień wcześniej dopiero co skończyłem okres nieco bardziej wytężonej pracy fizycznej, która odcisnęła swoje piętno i ogólnie nie czuję, żebym był w najwyższej formie. Droga ta jednak nie stanowi większego problemu, dlatego po przejściu przechodzimy na sąsiednią Alfrankischer (5+), która mimo niższej wyceny okazuje się być dużo trudniejsza. Aron idzie pierwszy, ale tym razem nie zostawia wędki. Idę z dołem. Ostrzega, aby powyżej trzeciej wpinki zachować czujność. Trudność drogi polega na tym, że trzecia i czwarta wpinka są oddalone od siebie o ok 3m w dość nieprzyjemnym i, jak dla mnie trudnym fragmencie. Finał jest taki, że przy pierwszym podejściu odpadam na wysokości czwartej wpinki, ale bez założenia przelotu. Oznacza to nie mniej nie więcej jak ok 5-metrowy lot. Druga próba kończy się nieco lepiej, bo już tylko 3-metrowym lotem – głowa już nie puszcza.

Aron pod Danny De Vito.
W międzyczasie Aron patentuje i wstawia się w przewieszoną drogę Danny De Vito (8+). Niestety jak się okazuje, pierwsze, patentowe przejście na świeżości daje najlepszy efekt. Potem nie udaje już się niestety powtórzyć drogi w RP, ale przynajmniej wie, że ma po co jeszcze tutaj wracać

Ja na koniec próbuję jeszcze raz zmierzyć się z Alfrankischerem, ale głowa już kompletnie zablokowana, więc mimo zastosowania nieco innego patentu, nie udaje mi się zrobić tej nieszczęsnej wpinki. W efekcie wchodzę na skałę od tyłu, robię stan na drzewie i zjeżdżam w linii drogi, żeby pozbierać ekspresy. No cóż, pierwszy dzień niestety nie przyniósł spektakularnych sukcesów.
Popołudnie i wieczór mijają leniwie na zakupach w markecie, a potem na kuchenkowo-biwakowym obiedzie na campingu z nadziejami, że następny dzień przyniesie nam więcej sukcesów.
11.09.2018
Noc z poniedziałku na wtorek jest już chyba nieco cieplejsza albo po prostu to ja lepiej zapakowałem się w śpiwór i cieplej ubrałem. Tak czy siak, poranek wita nas promieniami słońca wpadającymi do namiotu. Wybraliśmy idealne miejce na samym końcu campingu, gdzie w pierwszej kolejności docierają promienie słońca, ogrzewając okolicę. Dlatego w słońcu jemy śniadanie i ogarniamy się, a zanim wyjedziemy z campingu to słońce wciąż nie obejmie swoim zasięgiem całego campa.
Plan na wtorek zakłada parking w tym samym miejscu co dnia poprzedniego, ale podejście nieco dalej i wyżej w kierunku Obere Schlossbergwand. Ponieważ znamy już drogę (i pojawiające się w jej trakcie objazdy i inne sztuczki), na miejsce docieramy nieco szybciej. Miejsce znów jest niemal w całości puste. Spotykamy tylko trójkę Niemców, z których jeden zagaja do nas po polsku. Okazuje się, że urodził się w Polsce, ale w młodości wyjechał do Niemiec.
Na rozgrzewkę robimy trzy piątkowe drogi skrajnie po prawej stronie skały: Ernesto Kanibalo (5-), Ernesto Direkt (5+) oraz Kleinen Konig Kallenwirsch (5). Pierwsze dwie przechodzę OS-em czując, że powolutku zaczynam czuć skałę i wracać do formy. Przy trzeciej z dróg mam moment zawahania, ale ostatecznie też puszcza, choć już nie w tak czystym stylu.
Po tej dość długiej i wyczerpującej jednak rozgrzewce udajemy się w kierunku przeciwległego końca skały, gdzie Aron pokazuje mi drogę Harry Potter (7-), którą patentował sobie podczas poprzedniego wyjazdu. Droga wygląda fajnie, boulderowo, czyli tak jak lubię. Poznany wcześniej Niemco-Polak patentuje ją sobie na naszych oczach. Trochę go podglądam, godząc się na to, że przejście, jeśli puści, nie będzie czystym OS-em po czym próbuję się wstawić. Początek nie jest trudny i dość sprawnie robię pierwsze dwie wpinki. Potem jednak za mocno idę w kierunku, jak droga potencjalnie puszcza i wychodzę za mocno w lewo. Próba strawersowania do prawej i powrotu do linii drogi kończy się lotem.

Na prawo od Harry'ego Pottera. W oddali Niemcy katujący swój projekt za 7-.
Potem swoją próbę podejmuje Aron, który drogę zna i to widać. Przechodzi ją czysto i zachęca mnie do podjęcia kolejnej próby. Po krótkim odpoczynku próbuję ponownie, ale okazuje się, że brakuje mi już sił w rękach i wygląda na to, że moje pierwsze frankońskie 7- jeszcze nie padnie. Druga próba kończy się nawet gorzej niż pierwsza, bo już przy drugiej wpince walczę o życie. Daję sobie spokój i niedługo potem wracamy na camping.
12.09.2018
W środę wreszcie decydujemy się na coś nowego, również dla Arona. Szukaliśmy regionów relatywnie blisko o niewysokich, ale technicznych drogach. Raczej baldowych, niż płytowych, w bezpośredniej bliskości miasteczka Bamberg, do którego chcemy podjechać po południu, aby zaznać nieco chillu. Ostatecznie naszym celem staje się region Herzogenreutherwand w pobliżu miejscowości o tej samej nazwie (Herzogenreuth). Zostawiamy auto w środku wioski w zatoczce, która, mamy nadzieję, posłuży nam za bezpłatny parking, gdzie po powrocie znajdziemy nasze auto ze wszystkim przykręconymi kołami. Początkowo ruszamy w dół wąwozu, ale po około 20 minutach dociera do nas, że pobłądziliśmy. W drodze powrotnej widzimy wyżej, u szczytu wąwozu jakieś skałki, które potencjalnie mogą być naszym celem. Wracamy więc do punktu wyjścia i obieramy inną drogę. Tym razem idziemy granicą lasu, zostawiając wąwóz po lewej stronie. Przez mały zagajnik wychodzimy na pole i idziemy granicą lasu. Wreszcie znajdujemy wyraźną ścieżkę, która z pola wprowadza do lasu i po dosłownie pięciu minutach znajdujemy naszą skałkę. A w zasadzie to dwie, bo to dwa oddalone od siebie o 3 minuty drogi sektory.
Pierwszy to Herzogenreuther finding, który stanowić może raczej poligon szkoleniowy dla stawiających dopiero swoje pierwsze drogi we wspinaczce. To niewielka skałka, na której poprowadzono sześć (nienazwanych jeszcze) dróg. Jedną trójkową, jedną czwórkową, trzy piątkowe (od 5-, przez 5 i 5+) i jedną szóstkową. Początkowo tutaj zostajemy, bo wydaje się to być dobrym miejscem, żeby się rozgrzać. Przechodzimy wszystkie drogi z wyjątkiem trójkowej i szóstkowej. Wszystkie robię jako pierwszy, więc z jednym wyjątkiem wpadają mi kolejne, dość mało ambitne onsajty

Po tej znów dość intensywnej rozgrzewce przenosimy się pod właściwą skałkę – Herzogenreutherwand, będącej turnią która przechyla się nieco w kierunku zbocza, oferując tym samym drogi od połogowych, po przewieszone. Skałka jest wyższa (ok 15m) więc i wspinanie tam jest bardziej wyczerpujące.
Aron jako pierwszy znajduje dla siebie cel na popołudnie i patentuje Azanię (8). Droga prowadzi raczej pionem, ale po dość gładkiej płycie, gdzie trzeba czujnie i uważnie wyszukiwać chwytów. To bardziej wspinanie po krawądkach, niż po charakterystycznych dla wapienia dziurkach. Zanim jednak Aron będzie patentował, wchodzi na skałkę od drugiej strony, dochodzi do ringa zjazdowego i buduje tam stanowisko, dzięki czemu patentowanie jest mniej psychiczne. Azania w patencie pada za pierwszym razem i wyglada na naprawdę ciekawą drogę.

Na wprost widziana linia Azanii po płycie, nieco na prawo widać Daniel Steig R1 prowadzącą systemem rys, najpierw poprzecznych, skośnych, a potem pionowych.
Ja tymczasem znajduję sobie drogę po sąsiedzku z Azanią – jest nią Daniel Steig R1, wyceniona na 6+. Droga ta oferuje niemal w całości wspinanie w rysach. Początkowo małym przewieszeniu, gdzie rysa jest dość szeroka i wygodna, pozwalająca na wkładanie w nią całych dłoni, po zwężającą się ku górze w zacięciu. Korzystam z wędki założonej przez Arona na sąsiedniej drodze i rozpoczynam. Pierwsze dwa przeloty są dość wyczerpujące fizycznie, ale po wyjściu na małą półeczkę jest moment żeby odpocząć. Potem rysa się zwęża, ale z minimalnej przewieszki robi się jakby nawet minimalny połóg, więc wspinanie z siłowego staje się bardziej techniczne. Szczególnie zapamiętuję jedno przewinięcie, gdzie używam już wąziutkiej tylko rysy bardziej chyba dla spokoju głowy bo i tak jest ona tam tak płytka i wąska, że palce wchodzą co najwyżej na pół długości paznokcia. Dalej wychodzę na kolejną półkę, gdzie jest miejsce na odpoczynek i potem już łatwym terenem do stanowiska.
Z perspektywy czasu nieco żałuję, że skorzystałem z wędki, bo droga wcale nie była trudna i wydaje mi się, że spokojnie była nawet dla mnie do zrobienia OS-em, choć być może wędka chłodząca głowę okazała się tu kluczowa. No nic, Daniel Steig musi paść RP podczas następnego przyjazdu

Na koniec Aron raz jeszcze ponawia przejście Azanii, już dużo pewniej po czym demontuje stanowisko. Na dziś to koniec, skoro chcemy jeszcze podjechać do Bamberga.
Najtrudniejsze drogi na Herzogenreutherwand prowadzą widocznym, niemal zupełnie gładkim przewieszeniem.
Szybki przepak, dojście do auta i po dosłownie kilkunastu minutach już parkujemy w samym centrum Bambergu, które okazuje się niezwykle urokliwym miasteczkiem. Miasto to, czego dowiadujemy się z sieci, jest kolebką prawdziwego bawarskiego browarnictwa, gdzie warzono (i nadal warzy się) piwo zgodnie z bawarskim prawem czystości, w ramach którego w skład piwa nie mogą wchodzić żadne inne składniki poza wodą, słodem, drożdżami i chmielem. W mieście działa dziewięć zabytkowych browarów, a prawdziwym hitem jest piwo na słodzie żytnim, wędzonym na opalanym bukowym drewnie, które nietrudno znaleźć we frankońskich lasach i którego cień towarzyszy nam w skałach podczas wspinaczki. Jeszcze 10 lat temu to brzmiało jako jakiś kompletny piwny odjazd, ale dziś, w obliczu piwnej rewolucji, piwa dymione i wędzone nie robią już takiego wrażenia jak kiedyś. Co ciekawe, piwa wędzone w Polsce również były znane od dawien dawna, a styl ten, zwany grodziskim w polskim piwowarstwie występuje od średniowiecza.

Kanały w Bambergu, widziane z jednego z mostów.

Freski na elewacji, Bamberg.
13.09.2018
Ta noc, do innych jest niepodobna, jak śpiewała Kora Jackowska w jednym ze swoich przebojów. Dlaczego? Otóż tej nocy po raz pierwszy podczas naszego pobytu na Franken, spadł deszcz, który słyszeliśmy leżąc w namiocie. Aczkolwiek czwartek budzi nas znów promieniami słońca. Choć po wyściubieniu nosa z namiotu widzimy, że taki stan rzeczy nie potrwa długo. Niebo jest dość szczelne zasnute chmurami, więc zapewne gdy tylko słońce znajdzie się wyżej na widnokręgu, schowa się za pochmurną pierzynką. Nie tracąc zatem czasu zbieramy się. Jemy śniadanie i przede wszystkim pakujemy się w drogę powrotną. Czwartek jest bowiem naszym ostatnim dniem spędzonym we Frankenjurze. Tego dnia w godzinach popołudniowych zaplanowaliśmy sobie podróż powrotną.
Zanim zjemy śniadanie, spakujemy bety i ruszymy w drogę w poszukiwaniu miejsca do wspinania, spełnią się poranne przewidywania i słońce schowa się za chmurami. Ponieważ w drodze powrotnej chcemy jeszcze odwiedzić piwny sklep w Pottenstein, skąd już udamy się w kierunku autostrady do Polski, szukamy tam blisko wspinaczkowej miejscówki. Nasz wybór pada na Stadelhofener Dunkelkammer, rejonu położonego niedaleko Stadelhofen, które z kolei od Pottenstein jest oddalone o zaledwie 10 km i 12 minut drogi.
Zostawiamy auto na poboczu drogi prowadzącej ze Stadelhofen do Prugeldorfu i udajemy się do pobliskiego lasu na poszukiwanie formacji skalnych, w których chcemy się wspinać. Dość szybko znajdujemy pierwszy z sektorów – Vordere Dunkelkammer, który jednak nie oferuje nadzwyczaj ciekawych dróg. Nieopodal jednak znajdujemy właściwy sektor, który składa się jakby z dwóch skalnych wrót i bramy pośrodku nich. Lewe wrota są znacznie niższe, około 8-metrowe i charakteryzują się drogami o charakterze boulderowym, z mocno przewieszonym początkiem w okapie. Okap ten może stanowić też ciekawą opcję awaryjnego biwaku, bo jest dość głęboki i na tyle wysoki, że można się tam wygodnie rozłożyć na materacu w śpiworze. Zakres trudności w lewych wrotach mieści się między 6+, a 8+.

Charakterystyczne skalne wrota i brama Stadelhofener Dunkelkammer.
Prawe skrzydło zaś to drogi znacznie wyższe, ok 12 metrowe, bogate w drogi o nieco wyższych trudnościach, od 7- nawet do 10. Nie ma tu okapów, a drogi to raczej techniczne wspinanie w płytach i niewielkich dziurkach. W tychże dziurkach znajdujemy siedliska różnych zwierząt, w tym dość egzotycznie i złowrogo wyglądających pająków a ponadto zaczyna padać, dlatego w czwartek już sobie wspinanie odpuszczamy. Miejscówkę mamy jednak obcykaną i wygląda na to, że chętnie tu wrócimy. Być może jeszcze w tym roku.