Wszyscy robią podsumowania, to zrobię i ja.
W sumie chyba nigdy nie robiłem? Nie pamiętam.
Zdjęć nie będzie, chyba że mi się potem zechce coś wstawić. Tekstu też będzie mało. Gór w sumie tez było mało, a jak były to ciągle coś się nie udawało. Ale jak tak pomyślałem, sukcesów górskich nie było, ale było za to całkiem ciekawe!
Zacznijmy od tego, że największym sukcesem tego roku górskiego jest to, że był. W 2015 roku byłem jedną nogą na tamtym świecie. Ale żyję. Myśl główna, że na pewno muszę teraz zrobić w życiu coś dobrego, bo inaczej po cholerę jeszcze żyję? Myśl poboczna - kurczę, ciągle nie byłem na Matterhornie

.
Ale Matt będzie musiał jeszcze poczekać. Póki co - kilka "planów pobocznych".
1.
Klasyczna na Północnej Mięgusza w zimie .
Tak jest. W sumie nie pamiętam kiedy wpadłem na ten szalony pomysł. Droga pokonana przez Korosadowicza i Staszla w 1936-ym, uwaga, w 3 dni. W sumie to jak porównuję tempo moje i mojego partnera Maćka, to ono jakoś tak dokładnie pokrywa się z tempem zdobywców. Tyle że myślmy po zmroku pierwszego dnia się po prostu wycofali...
Na początek, dla "otrzaskania się z zimą" w styczniu jedziemy do Moka na "ścianę ścian" czyli Bulę pod Bandziochem. Drogę wybieramy sobie najłatwiejszą: "Filar Kozic", teoretycznie III i w sumie może i tyle było w najtrudniejszym miejscu, ale myśmy nie wychodzili "trójkowym zacięciem" które tego dnia miała charakter drajciulowy - raczej nie na moje dziaby i buty, tylko krótkim dwójkowym kominkiem. Miało być ambitniej, ale niestety w Tatrach "lawiny zapierdalały pod górkę", nawet w żlebie za naszym filarkiem coś tam zeszło. Czas - 7h

. Czyli cały dzień. Trochę powkurzaliśmy ze trzy zespoły które nas po drodze wyprzedziły, ale cóż - trza było sobie wybrać inną drogę, a nie zajętą.
Maciek coś tam marudził, że jesteśmy za wolni, ale gdy w kwietniu warunki zrobiły się OK jednak ruszyliśmy. Znowu Moko, pobudka 2 rano, wymarsz 4.00. Początek szedł dobrze, aż do "Komina Marusarza" szliśmy na żywca i zajęło nam to raptem 3h, a przecież to już tak 1/3 ściany jest. Przy okazji taka uwaga. W Małym Bandziochu, na przedłużeniu żlebu który spada z lewej, stromszej części ściany, robi się taki "Żleb w śniegu". I tam to akurat radzę się jednak przyasekurować, dziwne miejsce w którym zbiera się dość francowaty śnieg.
Komin pada nam dość łatwo. Ale dalej zaczynają się schody. Potężny trawers w lewo przez wielkie śnieżne pola. Niby łatwo, ale na tej potężnej, nachylonej jakieś 45 stopni ścianie wrażenie jest ogromne. Mamy dwie szable śnieżne, obie własnej produkcji. Teraz już wiem, że za małe, w dodatku nieprawidłowo osadzane

. Ale na szczęście nikt nie odpadł. Żleby po lewej stronie pól osiągamy trochę za późno. W dodatku obieramy trochę złą drogę i musimy kombinować z małym wycofem. W końcu staje się jasne, że z drogi nici, szliśmy za wolno. Ale trzeba jeszcze wrócić do domu. Ławkę wyprowadzająca na Filar (taka tam ławka, biegać po tym, przynajmniej przy takiej ilości śniegu, to ja bym nie umiał...) osiągam już naprawdę późno, robi się szaro. Wkrótce osiągamy Filar, tu jest łatwo, ale niestety nie widać, żeby dało się zejść do Bandziocha, Idziemy jeszcze jakieś trzy długości liny w górę osiągając "Siodełko". I tutaj dochodzi z dołu "Biały Żlebik:" który na całe szczęście, w ostatnich już przebłyskach dnia, okazuje się wystarczający dobry do zejścia. Gdy schodzimy na dno Bandziocha jest kompletna noc. W dodatku zaczyna padać... deszcz. Odnajdujemy jednak na szczęście ślady "zielonego szlaku", dalej już tylko aby dojść i się nie zabić w turystycznym terenie. Z książki wypisują się o 23:30, po 19-stu godzinach akcji.
Nie udało się. Nie wiem czy tam wrócę. Ściana zrobiła na mnie wrażenie i prawdę mówiąc, nabrałem do niej jeszcze większego szacunku, niż miałem. Nie jest jakoś trudno, ale jest naprawdę duża, a jedyna sensowna asekuracja, to albo lotna na zasadzie "dwójki samobójki", albo "od stanu do stanu, może z jednym przelotem.
Jakbyście się wybierali - oprócz standardów typu igły i haki, weźcie szable śnieżne, minimum dwie.
2.
Zlot Forum TG w Rzędkowicach.
Pozdrawiam serdecznie całą ekipę.
Przepraszam, że ... najlepszy pokój, ale w zasadzie nam się należał...
Nauczyłem się już tekstu "Murów", więc tym razem mam zamiar zaśpiewać do końca. Leppy, przywieź gitarę...
Dzięki za odnalezienie scyzora!
No i V+ flash, np no no, aż się sam dziwię, że jeszcze daję radę.... Pytanie, jak długo jeszcze.
3.
WKT w 7 dni.
No i też się nie udało.
Ten plan to mam już lat kilka - przejść 14 szczytów WKT "w ciągu", bez zawijania do schronisk. Pierwsza próba miała miejsce w 2014ym. Wtedy zacząłem od Kieżmarskiego i pierwszy biwak zaliczyłem zaraz za nim. Biwak... Kibel, lało jedną połowę nocy, śnieg padał przez drugą. Mimo to rano dotarłem, w zasadzie się turlając na Łomnicę, skąd po kolejnym ataku deszczu wróciłem do cywilizacji i już tylko "korzystając z okazji" powchodziłem sobie jeszcze na Pośrednią, Ganek i Kończystą.
W tym roku zmiana koncepcji, ruszyłem od Krywania. Szło lepiej, acz też z problemami. Ze stylu zrezygnowałem dnia drugiego, meldując się na nocleg w Schronisku pod Rysami. Z przedsięwzięcia całościowo dnia trzeciego (po wejściu na Rysy, oba wierzchołki Wysokiej i Ganek). Wszedłem już tylko i to 5tego dnia, na Gerlach, z niemałymi przygodami, spotykając po drodze, tuż pod szczytem, Edytę i Sławka

. Tym samym domknąłem jako taką WKT. Przynajmniej tyle.
Pod koniec sierpnia pojawiła się informacja o przejściu Pawła Orawca, a trzy dni później Alicji Paszczak. W sumie ciekawe, bo w mojej głowie ten pomysł kiełkował jakoś tak niezależnie. Niestety, pierwszy już nie będę, rekordzista też nie, bo choćbym się zesrał trzy razy po drodze, w dwa dni tego nie przejdę. Ale w 7 jeszcze się uda, może w 2017ym? Zobaczymy.
Póki co trzeba by wyleczyć przepuklinę, zatoki, prostatę, oczy, kolana, poprawić kondychę i w wakacje sru. Na pewno się uda.
4.
7 dni w raju, czyli Austria z SalzburgenlandCard.
Dawno mnie tam nie było. Ostatni raz chyba w 2012? Zasada prosta - kupujemy SalzburgenLandCard, bierzemy rodzinę do C5, kwaterujemy się gdzieś w SalzburgenLand i wczasujemy się górsko na całego. Strasznie to lubię... Zwłaszcza te baseny termalne po zjechaniu kolejką z gór

. Przy okazji mała powtórka z lat dawnych - jedna krótka ferratka D/E, na Saukarkopf nad Unterberg w Grossarl. Ostro było, ale się udało. Przy okazji zaliczyłem nawet niezły jak na mnie czas podejścia: 450m/h. Ale to wszystko nieważne, najważniejsze są spacery z Olą i Zosią, górskie strumienie, kamienie, wylegiwanie na trawce, a przede wszystkim.... Krowy.
I tym optymistycznym akcentem kończę moje podsumowanie.
Wszystkiego Najlepszego i samych górskich sukcesów w 2017-ym.
EDIT
