
Staroleśna, nie Staroleśny bo to góra kobieta, kapryśna z trudnym charakterem i piękna. Nawet łatwa nie jest. Jako jedyna z Wielkiej Korony nie puściła za pierwszym razem.
A Jaćkiewicz tam nie był, bo w jego opisie, dość przecież dokładnym, brakuje jednego istotnego fragmentu drogi.
Pierwszy raz próbowaliśmy z Profesorem we wrześniu roku ubiegłego. Znalazłem w komputerze opis tamtego wejścia. Nie pamiętam czy je umieszczałem czy nie. Zamieszczę ponownie jakby co.

„Trzeba zacząć od falstartu. Klasyczne zaklinanie rzeczywistości i myślenie magiczno – życzeniowe.
Najpierw pojawił się wolny termin, niedziela. Potem trzeba było zorganizować pogodę. I wtedy się zaczęło, bo prognozy ogólnie mówiąc najlepsze nie były. Ale jakoś tak hmmm… łagodniały. Z „heavy rain” robił się kilkumilimetrowy opad, potem nawet tylko 94% zachmurzenia. Szukaliśmy tych bardziej poprawnych prognoz i w nie wierzyliśmy. Gdzieś pojawiła się wersja, że od 8 do 13h padać nie będzie. Czegóż trzeba więcej ?
W sobotę przygotowania do urodzin Filipa, potem nierówna walka o przeżycie z dwunastką ośmiolatków ( wygrana, bo wszystkie przeżyły ). Wreszcie wsiadam w auto i pędzę na 40 urodziny do kumpla – wystawnie było, nie powiem i jak zawsze wypoczęty po 23h wyruszam na południe. Budzę Prof. Kiełbasę radosnym tekstem, że przez całą drogę nie padało. Odjeżdżamy kilka kilometrów za Kraków i zaczynają spadać pierwsze krople.
- Nic to – mówi Kiełbasa – dojedziemy do Nowego Targu to zobaczymy. W Nowym Targu leje.
- Nic to – mówi Kiełbasa – w Nowym Targu zawsze leje. Jedziemy w deszczu dalej. Pewnie po drugiej stronie Tatr nie będzie padać. Tymczasem leje. W Bielskich jest taki mikroklimat, jak wszędzie pada, to tam często nie pada. Jedziemy, leje.
Dojeżdżamy do Tatrzańskiej Polanki na parking. Z wyjścia w nocy nici. Gdzieś pojawiają się błyski na niebie. To nie pioruny, ktoś puszcza fajerwerki… Rozkładamy fotele i śpimy słuchając bębnienia deszczu w dach auta. I nagle wtem !!! Bębni trochę słabiej. Budzi nas to natychmiast. Rozwidniło się już tymczasem. Z tym, że nadal leje, no może trochę mniej. Ale gdzieś między chmurami widać kawałek Tatr. No to mimo wszystko góry widzieliśmy, jest ok. Kiełbasa opracowuje alternatywną opcję zwiedzania zamków słowackich, ustalamy godzinę odwrotu na 10.
I nagle przestaje lać. Wymiotło nas z auta na szlak w oka mgnieniu. Prujemy do Śląskiego Domu. Jest ciepło i idzie się dobrze. W pewnej chwili znowu coś leci z góry. Wmawiamy sobie, że to z drzew przecież kapie. Dochodzimy do Śląskiego Domu i jak nie pier.dolnie wiatrem…
- To dobrze , że wieje. Wiatr przegoni chmury, skały wysuszy…
Niezrażeni ciągniemy w kierunku progu Wielickiej, żeby się schować przed wiatrem. Nadciąga kolejna deszczowa chmura więc pokazujemy wiatrowi co ma zrobić i faktycznie przedmuchuje tę chmurę dalej. Skręcamy w stronę Kwietnikowego Żlebu i napieramy do góry. To czego w komfortowych warunkach nawet byśmy nie zauważyli, teraz przy śliskich mchach i trawach zaczyna sprawiać trudność. Idziemy w chmurze orientacja utrudniona, bo na Staroleśny to nie jest taka oczywista droga. Kopczyków specjalnie nie ma, ścieżki we mgle nie szło wypatrzeć. W okolicach Kwietnicowego Kotła zaczęło znowu lać. Deszcz i wiatr niszczą nam morale. Stajemy na przełączce nad wąskim kominkiem, którym trzeba zejść i potem w prawo do płytowego żlebu. Widać szczyt.
- Po przejściu tego żlebu to już rowerem by pojechał – mówi Kiełbasa. Potem tym żlebem trzeba zejść, a to w tych warunkach czesało mi beret.
- Zawracamy, żal – mówię i widzę w oczach kolegi to samo. Bez zbędnych dyskusji rozpoczynamy odwrót. Z góry perć była lepiej widoczna, toteż w miarę sprawnie, choć czujnie wydostaliśmy się z powrotem do Wielickiej. Gdzie znowu zaczęło wiać…
I tak oto zamiast przygnębienia i poczucia porażki wracaliśmy do auta uśmiechnięci, bo parę godzin wcześniej nawet nie wierzyliśmy, że uda nam się z niego wyjść. Ot – małe, a cieszy.”To będzie tędy
A nie mówiłem, że tędy
Ból odwrotu
Potem, żeby dopełnić walory poznawcze wycieczki Profesor pokazał mi osiedla cygańskie na Słowacji. Polecam warto zobaczyć.
Minął rok i trzeba było zmierzyć się ponownie z tematem. Pojechałem sam, bo mnie ta góra jakoś zafascynowała. Jest inna, nieoczywista z masą wariantów. Nie ma drogi zboczem, tylko kluczenie żlebami, wąwozami.
Chciałem ją zdobyć własnonożnie, poznać, posłuchać, powąchać. Poczuć się jak pierwszy zdobywca. Kiedy się idzie z kimś kto zna drogę, to jest bezpieczniejsze. Nawet miałem takie przeświadczenie, że znowu nie wejdę. Nawet nie wiedziałem, tam już wyżej, gdzie jest ten szczyt, w którą stronę iść. Ale góra warta moim zdaniem tego, żeby ją próbować zdobywać nawet kilka razy. Taka, może i chłopięca zabawa.
Pogoda tym razem była w miarę stabilna, przynajmniej od rana. Zabrałem szpej i linę, bo sobie wymyśliłem, że zjadę tym kominkiem. Lina długa 50m. Bo rok temu rozglądaliśmy się za jakimś stanowiskiem, ale nie było za bardzo gdzie, więc tak żeby był zapas.
Na początku prawą stroną żlebu. Potem przy wejściu w żleb zostawiłem kijki i zabrałem się za ustawianie kopczyków. I dla następnych i dla siebie, gdybym coś pomotał w zejściu. Dalej grzęda, lewa strona żlebu, próg i kocioł.
Miejsce przekroczenia żlebu pod jego progiem
I od Kwietnikowego Kotła, w który żleb się rozgałęzia na osiem ramion zaczyna się kombinowanie co dalej.
Tymczasem nadszedł vodca z klientami. Pyta mnie gdzie drugo horolezca, rozłożyłem ręce z uśmiechem. Pogroził palcem i poszli dalej, a ja schowałem się za skałą, żeby nie widzieć którędy.
Wiem, dziecinada. Ale jak postanowiłem wejść sam, to bez sztucznych ułatwień. Najpierw, żeby się do reszty zmylić poszedłem zarysem ścieżki skrajnie w lewo. W pierwsze ramię żlebu. Ścieżka uciekła jeszcze bardziej w lewo wyprowadzając na taką trawiastą platformę ( teraz to już wiem, że to Zwodna Ławka ). Ja dalej w górę, ale żleb zaczął się zawężać i spiętrzać, a vodcę z klientami usłyszałem nad głową za plecami. Już byli na szczycie.
No to zawróciłem. Wyjąłem przewodnik. Odliczyłem ramiona. Trafiłem w siódme, takie małe, trudne do zauważenia może nie było. Tyle, że jak takie małe, to tak niepewnie się w nie wchodzi. Ale było właściwe. Droga miała obchodzić skałę bodaj o ciemnym zabarwieniu i tak było.
Skała o czarnym zabarwieniu
Za skałą kawałek takiej buli. Tam znowu źle poszedłem. Trzeba było wprost do góry, albo w prawo i w górę, ale właśnie tego fragmentu mistrz Jaćkiewicz nie opisał.
Mnie zniosło w lewo. Podszedłem w górę, usłyszałem schodzącego vodcę, gdzieś między skałami na prawo ode mnie. Zawróciłem znowu na bulę. Nadciągnęły chmury, a te chmury jak wypełnią żleby w masywie Staroleśnej to tam naprawdę nie widać nic.
Idą chmury
Poszedłem więc od buli prosto w stronę grani, myśląc że na grani będzie coś widać. Na grani nic nie wskazywało na to, żeby była to właściwa droga, ale między chmurami mignął szczyt po lewej stronie.
Znowu zszedłem kawałek i zacząłem się przebijać przez skały w tamtym kierunku. W pewnej chwili coś się przejaśniło i parę metrów pode mną zobaczyłem wreszcie wydeptaną ścieżkę. No to byłem w domu. Dalej już oczywistą drogą przez kilka żeber. Przekraczając bodaj drugie zauważyłem wspinających się od dołu w trudnym terenie trzech Węgrów. Naprowadziłem ich na właściwą drogę i przez kilka chwil szliśmy razem. Po dojściu do kominka ja znając już to miejsce zszedłem kominkiem, Węgrzy poszli górą do grani. Zeszło im się dłużej, ale granią też doszli do Klimkowych Wrótek.
Kominek tym razem nie sprawił żadnych problemów. Dźwiganie liny okazało się bez sensu. Bywa. Natomiast wspomnieć trzeba, że kilka metrów od kominka został zamontowany spit, z którego można zarówno przyasekurować się w kominku jak i zjechać wprost w stronę buli.
Kominek widziany z dołu
Za kominkiem wszelakie trudności się skończyły. Wiatr przewiał chmury i wszystko stało się oczywiste. Kilka chwil do Klimkowych Wrótek, skąd w prawo na szczyt.
Klimkowe Wrótka

W drodze powrotnej przebadałem jeszcze drogę przez Klimkowy Żleb w stronę Małej Wysokiej oraz w drugą stronę czyli Granacką Ławkę. Nawet kusiło mnie, żeby tamtędy schodzić. Ale góra tak mi się spodobała, że zostawiłem to na kolejny raz.
Klimkowy Żleb
Droga w stronę Małej Wysokiej
Schodziłem ponownie do Wielickiej. Tam zaczęły się moje trwające kilka kolejnych wycieczek problemy ze stopami, które zaczęły nienaturalnie boleć. Poleżałem sobie trochę nad potokiem mocząc w nim obolałe stopy. W połowie doliny wysiadło mi jeszcze prawe kolano. Nie dało się mocniej obciążyć, nie dało się zgiąć. Masakra. Od Śląskiego Domu do parkingu w Tatrzańskiej Polance wlokłem się asfaltem trzy godziny. Ale się dowlokłem i wszystko skończyło się dobrze.