Settsas
Torre Margherita (2273 m n.p.m.)droga: Lorenzi/Maranelli (V)
długość drogi: 125 m (4 wyciągi)Po górskiej przygodzie na
Torre del Diavolo wracamy na parking pod Tofaną. Wieczór spędzamy na rozmowach przy piwku z poznanymi wczoraj chłopakami z kraju nad Wisłą. Główny temat rozmów, wiadomo – wspinanie. Koledzy zachęcają nas byśmy „na zapoznanie się ze ścianą” zrobili Pierwszy Filar na Tofanie. Przeszło nam to już przez myśl, także jak najbardziej bierzemy tę linię pod uwagę, jednak na jutro mamy zaplanowaną tzw. drogę wypoczynkową – krótką, łatwą i przyjemną, z szybkim, komfortowym podejściem. Jednym słowem pełen relaks.
Śniadanko na ławeczce pod Tofaną i w drogę Po całym porannym rytuale, specjalnie się nie śpiesząc, udajemy się na Passo di Valparola i tuż za znajdującym się tu schroniskiem, wbijamy na szlak nr. 23, którym zaczynamy naszą dzisiejszą wycieczkę. Po niespełna 40 minutowym, przyjemnym spacerku widzimy już nasz dzisiejszy cel – bardzo mało znaną turnię, o wdzięcznej nazwie Torre Margherita. Schodzimy ze szlaku i już po kilkudziesięciu metrach jesteśmy pod startem drogi. Szpeimy się i zaczynamy.
Fot. A.W.
Torre MargheritaIdę pierwszy. Początkowo niezbyt wymagającym terenem, następnie, krótkim, pionowym kominkiem, szybko wychodzę na dużą i wygodną półkę. Tu mam dylemat, bo mogę iść nieco skośnie w prawo, niejako wewnątrz odpęknięcia, które tworzy tu coś w rodzaju bardzo ciasnego kominka, albo wprost w górę, słabo urzeźbioną ścianką, a później trawersem w prawo. W sumie to żadna opcja nie wygląda specjalnie zachęcająco, ale po wstępnej przymiarce do kominkowatego odpęknięcia, ostatecznie wybieram ścianę. Nie był to jakiś oczywisty wybór i do końca nie byłem pewien swojej decyzji, bo ścianka nie dawała możliwości założenia jakiejkolwiek asekuracji, a półka pod spodem dobitnie przypominała, by nie ryzykować niepewnymi ruchami.
Podjąłem kilka prób, jednak perspektywa przyglebienia w tę półę tak mnie psychicznie zblokowała, że bałem się zaryzykować, mimo iż widziałem całą sekwencję ruchów. Nie tracąc więcej czasu, postanawiam ściągnąć partnera i zobaczyć jak on się na to zapatruje. Adaś od razu odrzuca wariant ściana + trawers i ładuje się do odpęknięcia. Obserwując zmagania partnera w tej ciasnej szczelinie, a mówiąc bardziej obrazowo – ekwilibrystyczne cioranie po skale, by dojść do pozycji, z której można wykonać jakikolwiek przechwyt, zaczynam myśleć, że lepiej byłoby jednak pić piwo nad jakimś jeziorkiem niż się tu szarpać.
Gdy przychodzi moja kolej, postanawiam mimo wszystko próbować ścianą. Co prawda w półę już nie przyglebię, ale w razie odpadnięcia grozi mi duże i nieprzyjemne wahadło, także i tak nie jest w pełni komfortowo, ale wolę już to, niż utknąć w tym „kanale”.
Na wspomnianej ściance od początku jest czujnie i w zasadzie na całym pionowym odcinku trzeba się sprężać. Dodatkowo im jestem wyżej, tym linę, mam coraz bardziej w poziomie, co działa na mnie nieco deprymująco. Na szczęście tuż przed trawersem zauważam haka, do którego wpinam ekspresa i linę, by choć przez chwilę zabezpieczyć się, przed potencjalnym wahadłem, i trochę zrestować. Po kilku głębszych oddechach zaczynam trawers, który również dostarczył mi niemałych wrażeń – być może miałem wtedy słaby dzień, jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wycena tego miejsca na V to żart, w dodatku niezbyt śmieszny.
Do partnera dochodzę trochę psychicznie styrany, a na poprawę humoru „dostaję” kolejny trawers – tym razem w lewo. Ten jednak okazuje się dużo łatwiejszy, a pozioma rysa oferuje doskonałą asekurację. Niestety po wyjściu za krawędź, możliwości sensownej asekuracji diametralnie spadają, więc cisnę coraz wyżej, terenem nieprzekraczającym IV+, z nadzieją, że zaraz coś założę. Z tego „zaraz” nagle robi się z 10 m, a gdy zdaję sobie z tego sprawę, zauważając jednocześnie, że pode mną wielka lufa, zaczynam nerwowo rozglądać się za założeniem jakiegokolwiek przelotu.
To, co stało się później, wprawia mnie w dreszcze nawet teraz, kiedy piszę te słowa…Łapię się chwytu, który po sprawdzeniu wydawał się w porządku, wychodzę wyżej, widząc już możliwość osadzenia frienda i w tym momencie całkiem spory głaz „przyspawany” do tego chwytu zaczyna na mnie lecieć, w efekcie czego, jedyne na czym się teraz skupiam, to na tym, by nie runął mi na łeb, bo będzie już koniec. Obiema rękami staram się wepchnąć głaziora na miejsce i jak w końcu, jakimś cudem mi się to udaje, modlę się by już tam pozostał, przynajmniej do momentu, aż usunę się na bok. Prawie nie oddychając zaczynam się obniżać, by móc wytrawersować z potencjalnego toru lotu felernego kamienia. Te kilka metrów w dół, po których dopiero teren pozwalał na odbicie w lewo tak mi zryło beret, że miałem totalnie dość całego tego dzisiejszego łojenia. Kvrwa – to miała być bezstresowa, łatwa wspinaczka, tymczasem walczyłem o życie…
Dalsza droga do stanowiska wydawała mi się nie mieć końca, dodatkowo miałem wrażenie, że teraz rusza się już wszystko, czego dotknę. Dawno nic nie kosztowało mnie tyle nerwów jak kontynuacja tego wyciągu. Na stanie trochę odetchnąłem, ale i tak jedyne, czego w tym momencie chciałem, to znaleźć się na kempingu, otworzyć whisky i już nie zamykać…
Partner sądząc po ruchach na linie domyślał się, że najprawdopodobniej pomyliłem drogę i stąd to „zwiedzanie” ściany, ale będąc za krawędzią, nie widział całej tej mojej przygody, także na stanie wyjaśniłem pokrótce, dlaczego tak się opierdzielałem i jednocześnie poprosiłem, by na kolejnym wyciągu zachował wzmożoną czujność.
Na szczęście, na dwóch kolejnych długościach liny, dzielących nas od końca drogi, wspinaczka przebiega gładko i przyjemnie, toteż wkrótce meldujemy się na szczycie.
Fot. A.W.
Na szczycie nic już na łeb nie spadnie Prawdę mówiąc dopiero tu całkiem mnie „puściło” i pomyślałem, że w końcu już po wszystkim. Wkrótce okazało się jednak, że moja radość była przedwczesna…
Po krótkim odpoczynku zaczynamy zejście. Natrafiamy na stan, o którym ani słowa w naszym przewodniku, jednak postanawiamy go wykorzystać zjeżdżając około 60 m. Sam zjazd, swobodny w dolnej części, jest przyjemny, jednak to, co zastajemy w żlebie to już prawdziwa masakra. Jest tak krucho, że Szatani Żleb w Tatrach, to przy tym pikuś.
Fot. A.W.
Na stanie zjazdowymKońcowy etap zjazduZ opisu Bernardiego wynika, że tym żlebem trzeba schodzić na sam dół, pokonując jeszcze dwa trójkowe uskoki, ale prawdę mówiąc w ogóle sobie tego nie wyobrażam. Ciężko w tym stromym i kruchym terenie ustać w miejscu, by nie zacząć niekontrolowanie się osuwać, a co dopiero, w miarę bezpiecznie się przemieszczać. Już zaczynam myśleć, że utknęliśmy na dobre w tym parchu, ale sytuację ratuje stanowisko, które zauważam nieco niżej, na przeciwnej ścianie żlebu. Teraz trzeba „tylko” się tam dostać i powinno być „z bani”. Już samo dojście do tego stanu jest karkołomne i mega stresujące – nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdybym miał schodzić tędy na sam dół, a jak sobie przypomnę, że przewodnik sugerował, żeby zacząć zejście około 30 m wyżej, gdzie ten kruchy teren jest jeszcze bardziej stromy, to myślę, że lepiej byłoby od razu ze szczytu skoczyć na główkę.
Stanowisko nie tyle, co ułatwia, ale w ogóle umożliwia wydostanie się na dół, jednak sam zjazd to nic przyjemnego – przez całe 60 m wszystko się sypie i trzeba bardzo uważać, by nie poprzecinać liny lub, co gorsza, nie potłuc sobie kostek. Na szczęście wychodzimy z tego parszywego żlebu w jednym kawałku i wkrótce znajdujemy się z powrotem na szlaku, który bezpiecznie doprowadza nas do auta.
Teraz już tylko zameldować się na International Camping Olympia i… odkręcić whisky!
http://mountainadventure.weebly.com/tor ... erita.html