Prognoza na następny dzień zapowiada powtórkę z rozrywki, czyli wiatr nie ma dość. Wysoko nie pójdę, w dolinach nuda. A może by tak (korzystając perfidnie z faktu, że kolega zmotoryzowany), skoczyć na Słowację? U mnie to totalna biała plama, S. mniej więcej tyle samo razy tam był i propozycja niezobowiązującego wypadu w Bielskie została zaakceptowana. Wybraliśmy atak na Szeroką Przełęcz przez Strednicę. Na Słowacji upał, totalna lampa od rana do wieczora i co najgorsze – powiewał tylko lekki zefirek. Nie chcę myśleć, że tak było tam przez cały czas…. Szlak początkowo wiedzie przez las, lekko pod górę, bardzo bardzo okoliczności mi przypadły do gustu. Wyżej zaczynają się schody, znaczy kamienie z moczone na długim odcinku, do tego dość stromo. Shit, mamy tę samą wizję drogi powrotnej – zjazd na tyłkach… Ale im bliżej przełęczy, tym lepiej i wygodniej się pomyka. A u celu – matko, co za widok Jagnięcy, Kołowy, Lodowy, ciągnące się wzdłuż doliny grzbiety – wszystko na wyciągnięcie ręki. Szkoda tylko, że w samo południe światlo jest xujowe , zdjęcia nie oddały całego piękna otoczenia. Jestem w niebie 












W drodze powrotnej S.oznajmia, że ma poobijane palce u nóg i definitywnie przechodzi na zdobywanie grani Krupówek. Ja z kolei oczekuję na poranny przyjazd kumpelek, więc rozwodzimy się w zgodzie i przyjaźni. Wieczorem pani pogodynka oznajmia, że halny odpuszcza. A mnie czeka wyprawa na Moko…. Cholera jasna. Obmyślam naprędce plan awaryjny – ja pomykam na Rohacze, laski będą w tym czasie podziwiać Kościeliską, a ja szybciutko po powrocie teleportuję się do nich przez Iwaniacką. Telefon w garść, najwyżej się obrażą (w końcu to był mój pomysł, żeby wpadły w odwiedziny), ale udaje się bezproblemowo towarzystwo. Dałam szczegółową rozpiskę, gdzie łapać busa, zostawiłam mapę z zaznaczonymi atrakcjami, nie powinny się zgubić. Tymczasem korzystając z uprzejmości S. daję się z samego rańca podrzucić do Siwej Polany, dzięki czemu oszczędzam sporo czasu i w równo 3 godziny od wysadzenia na parkingu docieram na Wołowiec. Osobisty rekord prędkości, ale nie zostanie oficjalnie uznany, ponieważ został podkręcony przez muczącego za plecami miśka. Drugi raz podczas touru zrobiło mi się ciepło (wiadomo gdzie) W międzyczasie, kompletnie bez sensu, postanowiłam zaliczyć tylko Rohacza Ostrego, zostawiając drugiego na następny rok. Nie mam pojęcia skąd ten pomysł, zwłaszcza że RO nie sprawił żadnych trudności, nie licząc wnerwu na Słowaków z racji jednego długiego łańcucha, przez którego otarłam sobie palce o skałę. Koń za to bez problemu dał się osiodłać. Wracałam przez Grześka, co było drugim bezsensownym pomysłem tego dnia – ludu a na rodu jak na Giewoncie w szczycie. Koleżanek nie udało się namierzyć, jako że moi zapomniała, że w Chochołowskiej nie ma zasięgu, ale wieczorem dotarły zmęczone i przeszczęśliwe.



















Ostatniego dnia przez cały czas padało, została tylko wycieczka dla zabicia czasu nad Moko i Czarny Staw otulony mgłą gęstą jak mleko. I tak się zakończyły jedne z ciekawszych wakacji w Tatrach i niech duch gór AD.2016 okaże się w końcu łaskawy, wynagradzając to, co mi zrobił w lipcu hough
|