I'm representing for them gangstas all across the world
Still hitting them corners on the low-low's, girl
Still taking my time to perfect the beat
And I still got love for the streets, it's the D-R-ECharakterystyczny bit Dra DRE iSnoop Doga wypełnił ciemność. Przez otumanioną snem głowę przemknęła myśl „Czy to akademik?” Po chwili rozbłysło światło czołówki i wnętrze auta pojaśniało. Niemal równocześnie Wojtek otworzył boczne drzwi i uśmiechnął się szeroko. Kiełbasa wygramolił się ze śpiwora i donośnym głosem obwieścił: „ZACZYNAMY RZEŹNIĘ!”
-----
Kilka lat temu pojawił się POMYSŁ. Tak naprawdę, nie pamiętam czy jego autorem był właśnie Łukasz, czy może usłyszałem o tym gdzieś indziej. Ziarno zostało zasiane. Potem pojawiły się inne cele, zawsze było coś ważniejszego a jednocześnie łatwiejszego, jednak cały czas z tyłu głowy... Pomysł przerodził się w MARZENIE. Podczas każdego następnego spotkania, choć było ich naprawdę niewiele, nawiązywaliśmy do marzenia. Rozmowy telefoniczne – wiosną: „W tym roku to już na pewno, czekamy tylko na warun”; jesienią: „Bo wiesz, w Wysokie, żona, nie, no spoko, zdarza się, dziecko małe, ząbkowanie, pieluchy, gorączka, wesele, odbijemy sobie, sraczka, pogrzeb. W przyszłym roku próbujemy już obowiązkowo”. Z kim? W którą stronę? Czy naraz, czy nie, skąd wziąć wodę, jak się dostać na start, jak wrócić. Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę z tego, że nasze marzenie jest tak naprawdę wyzwaniem i to nie tylko kondycyjnym, ale również organizacyjnym i logistycznym. I że tylko wielka determinacja daje szansę na sukces. A i tak to góry będą rozdawać karty. Wiedzieliśmy doskonale, że próba będzie jedna. I jeśli ją spalimy to do projektu nie wrócimy przez bardzo długi czas. W międzyczasie pojawił się Wojtek, którego poznałem trochę wirtualnie, Łukasz również osobiście. Wojtek mierzył się z wyzwaniem już rok wcześniej, miał podobną wizję jak my i postanowiliśmy połączyć siły. Wplótł się zatem w niekończące się rozmowy.
-----
Lipcowy tydzień i klasyczna górska huśtawka nastrojów. Odświeżanie prognozy pogody z większą nadzieją niż młody chłopak spogląda na komórkę po wciśnięciu pięknej nieznajomej w dłoń kartki z numerem. To naprawdę zakrawało już na kpinę, „Zbuntowany Anioł” i „Luz Maria” w jednym z domieszką Tomasza Zubilewicza. Ale wszystko odmienił czwartek. W czwartek stało się jasne, że będzie LAMPA i że JEDZIEMY!!!! Wielokrotne analizowanie tych samych materiałów, map, sumowanie godzin, których nigdy nie chce być mniej… O dziwo, telefony jakby przycichły, jakbyśmy się umówili. Zero emocji. „Śpiwór masz? Weź mi czołówkę, jakie żele, co na smarowanie stóp, o której wyrwiesz się w piątek?” Męski konkret. To lubię. Piątek już na szpilkach, z pracy wychodzę wcześniej, po kilku godzinach jestem już u Łukasza, z którym nie widzieliśmy się ładny kawał czasu. Dwie godziny później witamy się z Wojtkiem w Kościelisku. Zostawiam tam swoje auto, pakujemy się do Vito i jedziemy na Huciańską. Szybka kolacja, myk do śpiworu i spać... się nie chce oczywiście. Z boku na bok, co będzie, czy wytrzymamy, w końcu sen.
-----
Still taking my time to perfect the beat
And I still got love for the streets, it's the D-R-E1. Zaczynamy rzeźnię!
2. Dzień dobry, kto ma ochotę na spacer?
3. Napinka przy wejściu na szlak
Godzina 2:40, najwyższy czas. Zarzucamy plecaki. Ciężko. 8-9 kg jak nic, ale woda i żarcie będzie schodzić, więc nie ma się co martwić. Mam 3,5l. Na zakładany odcinek powinno wystarczyć, choć noc jest bardzo ciepła i zapowiada się upalny dzień. Jeszcze robimy pamiątkowe fotki przy wejściu na szlak. Czy po powrocie do domu będziemy myśleć jak naiwni byliśmy w tym miejscu licząc na sukces? Czy też cieszyć się ze zwycięstwa? Jeszcze ostatnia mobilizacja jak przed wyjściem na murawę, że na spokojnie, żeby się nie zarżnąć, żeby nie dać du.py na jakimś banalnym temacie. 3, 2, 1, poszli. Początek w ciemnym lesie dość stromo pod górę. Póki z niego nie wyjdziemy i nie wzejdzie słońce, będzie ciężko. Mozolnie robimy wysokość. Bardzo uważam, żeby na jakimś śliskim kamieniu nie odjechała mi noga i żeby sfatygowane kolano do końca się nie rozsypało. Koniec w tym momencie to była by prawdziwa katastrofa. Chłopaki znają drogę, która w tamtym miejscu nie jest tak oczywista, ja nawet nie zwracam uwagi na znaki, tylko wpatrzony w czubki swoich butów prę do góry. Po dojściu do Białej Skały zaczynają się jakieś widoki. Robi się coraz jaśniej, wkrótce wchodzimy w labirynt wapiennych wież, wśród których kluczymy jak ulicami średniowiecznego miasteczka. Za plecami Mała Fatra, doskonale widoczny Wielki Chocz, po prawej przeogromna grań Tatr Niżnych. Przed nami – pierwszy cel, Siwy Wierch. Nasze 17%. „Jak będziemy na Siwym to 17% podejść jest za nami”. Mieć za sobą 17% podejść o 5 rano to super wynik, tyle że jeszcze nigdy 17% nie znaczyło dla mnie 900m w nogach...
4. Na Siwym. W tle to co przed nami
5. Widok w stronę Małej Fatry
6. ...i Babiej Góry i Pilska
Tak więc mamy ten pierwszy szczyt, możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że zaczęliśmy. Humory nam dopisują, pogoda jest przepiękna, widoki świetne i co najważniejsze – z Siwego widać tylko niewielki odcinek dalszej drogi. Zarzucamy pierwsze żele, Kiełbasa skrzętnie notuję godzinę wejścia i ruszamy dalej. Teraz najpierw po wapiennych skałkach, później w kosodrzewinie i bardzo mokrym trawsku. Zanim dochodzimy do Palenicy Jałowieckiej to jesteśmy mokrzy do pasa. Za przełęczą zaczynamy długie spokojne podejście na niewybitny Zuberski Wierch i Brestową. Gdzieś na grani po raz pierwszy pokazuje się Giewont wskazujący jak ogromny dystans jeszcze dzieli nas od celu. To już Mała Fatra to drugiej stronie wydaje się bliżej!
7. Z Brestowej jeszcze widać Wielkiego Chocza
8. Pod Brestową
O dziwo już pod Brestową spotykamy pierwszych ludzi. Para Słowaków schodzi z noclegu na szczycie. Pewnie było jakieś romantiko o zachodzie słońca, a kto wie może i o tak pięknym poranku też – na dobry dzień. Tego typu rozważania niesamowicie nas zajmowały, tak że ani się spostrzegliśmy a byliśmy na Małej Brestowej pod krzyżem. Na główny wierzchołek docieramy o 6:45, 4 godziny po wyjściu z samochodu. Z tego wysuniętego na północ bastionu grani głównej doskonale jest widoczna dalsza część aż po Wołowiec, który z tej perspektywy wydaje się naprawdę bliski. „3 godziny na Banówkę, następne 5 na Wołowiec. 8 godzin. A pewnie coś urwiemy...” No, to jednak nie jest blisko.
Wszyscy zdejmują buty i wyciskają mokre skarpetki. Staramy się dbać o stopy, żeby drobne otarcie nie przerodziło się za jakiś czas w spory problem. Kiełbasa rusza ze skarpetkami zawieszonymi na piersiowym pasie plecaka, ja moje zakładam na kije. Niech schną. Wojtek też majstruje sporo przy nogach, a przy tym ma jeszcze sporo roboty z nagrywaniem filmików, także na odpoczynkach się zbytnio nie obija.
9. Spojrzenie w tył z Salatyna
10. Grań Skrzyniarek, Spalona i Pachoł
Obniżamy się kilkadziesiąt metrów i podchodzimy utraconą wysokość z nawiązką na pierwszy dwutysięcznik – dwuwierzchołkowy Salatyn. 1,5tys m podejść już za nami. Słońce zaczyna prażyć bezlitośnie, wkrada się pierwsze zmęczenie. Naprawdę już teraz? Nie dopuszczam do siebie takich myśli, kolejny żel i kawałek czekolady zagłusza sygnały ciała. Przeważnie idę trochę z przodu, przed chłopakami, a razem odpoczywamy na niemal każdej przełęczy i szczycie.
Z Salatyna stromo schodzimy granią. Zaraz, zaraz, to Grań Skrzyniarek nie jest między Spaloną a Pachołem? Okazuje się, że nie, o czym przekonuję się już po jej przejściu. Na Spalonej widoki jeszcze lepsze, grań skręca tutaj właściwie pod kątem prostym na południowy zachód. Doskonale widzimy ile drogi czeka nas jeszcze na Rohacze, a dalej... Zielone ogromne kopce Starorobociańskiego czy Jarząbczego majaczą daleeeeeko na horyzoncie. Same Skrzyniarki przechodzimy bez najmniejszego problemu, miejsc trudnych technicznie czy przepaścistych właściwie nie ma. Pewnie zimą wygląda to zupełnie inaczej. Ze Spalonej szybko schodzimy na kolejną przełęcz i rozpoczynamy podejście na pierwszy wyższy szczyt – Pachoł. Końcówka trochę bardziej stromo, przy krzyżu meldujemy się o 9:40. 7 godzin drogi za nami. 1/3 podejść. Panorama z wierzchołka jest przepiękna, chyba jedna z najlepszych na trasie. Światło jest dobre i doskonale widać wachlarz wierzchołków, które są już za nami, dalszą część grani, Liptowską Marę, Niżne Tatry... Na kolejnym szczycie planujemy dłuższą przerwę. I to nas chyba dopinguje do szybszego tempa bo na Banówce meldujemy się już po pół godzinie.
11. Jeszcze raz na Siwy i Ostrą
12. Widok ze Spalonej na Salatyn i Brestową
13. Widok z Pachoła
14. Podejście na Banówkę
15. Widok z Banówki na Przysłop i Rosochę
Rozkładamy się, wyciągam wszystko z plecaka, otwieram puszkę makreli w pomidorach, co w połączeniu ze zdjętymi butami całej trójki oraz suszącymi się na wierzchu skarpetami tworzy prawdziwy klimat JGB. Laski piszczą i patrzą na nas z podziwem, a jak mówimy że robimy całą grań to omdlewają jak na koncercie Backstreet Boys. Mistycyzm unosi się w powietrzu, Kiełbasa chyba poczuł też bicie serca skały, a może nawet ululała go do snu bo leży na macie z zamkniętymi oczami. Niestety, co dobre (makrela w pomidorach) szybko się kończy, wkładamy wszyscy sofixy, mistycyzm ulatuje.
16. Zejście z Banówki
Ruszamy. Podobno zejście z Banówki jakieś hardkorowe ma być. Byłem tam co prawda z żoną chyba z 8 lat wcześniej, ale pamiętam niewiele. Faktycznie jakiś kominek tam jest, że lepiej się łańcucha złapać. Potem grań się wyostrza, lecimy górą, zalożeniem jest nie lamusować jakimiś obejściami. Trudności bylo raptem z 15 minut, potem wychodzimy na teren pastwiskowy aż do Hrubej Kopy. Na podejściu stuka nam 2 tysiące metrów podejść. Słońce praży już niemiłosiernie, schodzi coraz więcej wody. W dodatku jesteśmy na mocno uczęszczanym odcinku, co trochę przeszkadza. Już nie mogę doczekać się Wołowca. Na Hrubej kolejny odpoczynek. 11:20. Rozmów już mniej, każdy zaczyna odczuwać skutki drogi. Ale po to tu jesteśmy. Chłopaki trochę mnie hamują, jestem pewien że gdyby nie oni to zajechałbym się swoim tempem szybciutko. Coraz więcej odpoczywamy i coraz ciężej wstaje się do kontynuowania drogi. Czuję takie specyficzne odrętwienie, coraz mniej interesują mnie piękne widoki naokoło, staram się wsluchiwać w organizm. Czy więcej czy mniej wody, kiedy żel, baton energetyczny. Póki co fizycznie czuję się dobrze, tylko to słońce... Osłabia. Z ulgą witamy każdy powiew wiatru z Doliny Rohackiej, momentami specjalnie idziemy samą krawędzią grani bo tam wieje najmocniej. Kiełbasa mobilizuje, mobilizuje non stop, Wojtek chyba trochę cierpi, ale musimy cisnąć do przodu. Trzy Kopy. Kolejny bardziej skalisty fragment. Tworzą się małe korki, trochę czekamy, trochę ciśniemy na żywca bokiem. Strach coś zrzucić ludziom na łeb, na szczęście jest dość lito. Idę pierwszy, schodzę już prawie na Smutną Przełęcz, tam gdzie łańcuchy idę o kijkach i to mnie gubi. Wyjeżdża mi noga i zsuwam się po 1,5m płycie oderzając w nią boleśnie biodrem. Dobrze, że pas plecaka trochę zamortyzował. Zbieram się, nic się nie stało, głupstwo, możemy iść. Na Smutnej odpoczynek. Południe. Zostały oba Rohacze i dalej teren się kładzie, powinno iść szybciej.
17. Przysłop, Banówka i Pachoł z Hrubej Kopy
18. Widok z Hrubej Kopy na dalszą drogę
19. Camp XV
20. Osobita była cały czas z nami
21. Tyle już za nami
22. ...a tyle jeszcze przed
Ludzi coraz więcej, ale przemy dalej. Na Płaczliwym robimy kolejną posiadówkę. Teraz strome zejście i kawał podejścia na drugiego Rohacza. Po raz kolejny chłopaki zdejmują buty. Kiełbasa wypatruję co lepszych widoków. W pewnym momencie pojawia się dobra panorama w stronę Barańca. I w stronę Smutnej zresztą też. Woda jest na ukończeniu, ale planowany wodopój w Jamnickim Stawie coraz bliżej. Moje zapasy właściwie się kończą, czas ruszać. Na podejściu pod Rohacza Ostrego korek. Jakiś p... hanys drze mordę, pozując na wielkiego znawcę gór. Ogólnie cyrk. Uciekamy z łańcuchów boczkiem jakimiś 0+owymi obejściami. Szczyt, nie zatrzymujemy się na długo, przechodzimy na drugi wierzchołek, potem Rohacki Koń – śmiech na sali, nie trzeba nawet składać kijków, nie pamiętałem że aż tak banalne jest to miejsce. Stromo i krucho prawie na samą Jamnicką Przełęcz. Przy Jamnickim Stawie Wyżnym jesteśmy o 14:25. Robimy długi, niemal godzinny popas. Woda orzeźwia rozpalone głowy, można się do woli napić i nabrać jej na dalszą część drogi. Koło stawu wieje przyjemny wietrzyk, odpoczywamy. I wk... tylko pajac ze Śląska, który drze się na Rohaczach tak, że pod Jamnickim słychać go jak na podwórku familoka. Góry nie dla idiotów... Choć w sumie –a my to niby kim jesteśmy?
23. Jamnicka Przełęcz, schodzimy po wodę
24. ...o tam
25. To nasze zakazane mordeczki
26. Dolina Rohacka w całej okazałości
Po 12h drogi mamy za sobą ok. 40% dystansu i 45% podejść. Przerwa naprawdę dobrze nam zrobiła, mimo że dociążeni kilkoma kilogramami wody, niemal bez przerywania marszu dochodzimy spod stawu na Wołowiec. Ktoś pyta mnie na Jamnickiej czy znaleźliśmy źródełko. „A co, nie widać stawu?” – rzucam i idę dalej. Jacyś nieogarnięci ci ludzie, dobrze że za chwilę zrobi się dużo bardziej pusto. Dochodzimy do granicy i polskich znaków. 15:35. Czas jest dość dobry, taki jak zakładaliśmy. Bez większych ceregieli obniżamy się na Dziurawą Przełęcz. Idzie to wszystko teraz zdecydowanie sprawniej, ludzi mniej, ścieżka szeroka, słońce powoli przesuwa się już na zachodnią stronę nieboskłonu. Banówka... widać ją ledwo na horyzoncie, a byliśmy tam raptem kilka godzin temu. Przed nami – kopulaste olbrzymy. Teraz naprawdę będzie bolało. Jako pierwsza zdobyta zostaje Łopata. Nie mogliśmy odpuścić tak ważnego, należącego do Korony Tatr wierzchołka. Robimy kolejny długi popas, a ja dodatkowo idę uwolnić ducha gór. Od razu zrobiło się lepiej. W perspektywie mieliśmy jeszcze około 5 godzin światła. Wystarczy iść spokojnie i robić swoje. Panorama z Łopaty jedna z fajniejszych na trasie. Rohacz Ostry z tej perspektywy wygląda niesamowicie.
27. Podejście na Łopatę
28. Jarząbczy... będzie się działo, będzie zabawa...
29. Rohacz Ostry z Łopaty - miazga
Łagodnie obniżamy się na Niską Przełęcz. Zaczął się etap trasy, którego bałem się najbardziej. Długie, kilkusetmetrowe podejścia na wysokie szczyty i zejścia na głęboko wcięte przełęcze to mogło być zabójstwo dla naszej psychy. W nogach mamy już 2800m podejść na dystansie 22km. Na siodle zadzieramy głowy wysoko do góry. Jarząbczy. 314 metrów podejścia. Patrzę na Wojtka, wygląda na nieźle zmęczonego. Ale czy ja wyglądam lepiej? Łukasz w krótkich żołnierskich słowach mobilizuje nas do walki. Kij, stopa, kij, stopa, kij, stopa... Serce w klatce piersiowej trzepocze jak spłoszony ptak. Pięćdziesiąt kroków, sto, pięćset, nie zatrzymuję się. Niska Przełęcz daleko w dole, pojawiają się dalsze granie. Chłopaki walczą niżej, siadam na słupku granicznym na Jarząbczym, fotografuję otoczenie, widoki na słowackiej części były chyba lepsze, ale to tutaj czuć tę przestrzeń. Jeden olbrzym wyrasta zza drugiego a my musimy przejść je wszystkie. Per aspera ad astra. Chyba opel astra, chciałeś to masz. Patrzę na bardzo odległe Czerwone Wierchy, patrzę na Stoły, na Ciemniaka, ciekawe czy w ogóle tam dojdziemy... Chłopaki dochodzą, jest 17:30, zarzucamy żele, nie wchodzą już za bardzo, ale trzeba. Cały czas cukier i woda. Cukier i woda musi krążyć i dać energię. „Teraz będzie łatwiej, mamy łagodną autostradę na Kończysty a potem walka na Starorobciański”. To Kiełbasa, któremu właściwie paszcza się nie zamyka, dalej nas motywuje.
30. Walczymy na Jarząbczym
31. Już na górze
32. Kolejne maleństwo przed nami
33. Spokojnie chłopaki, jeszcze tylko pierdylion metrów podejścia
Koło Kończystego przechodzimy obok stadka kozic. Mówię do nich łagodnie, pozwalają przejść 5m od siebie. Są też młode sztuki. Od jakiegoś czasu idziemy w towarzystwie turysty, który nie za bardzo wiedział skąd i dokąd idzie. Najpierw stwierdził, że na Liliowe, potem że jednak na Liliowy Karb. Ja to nawet nie wiem gdzie ten Liliowy Karb jest, ale od czasu do czasu kładłem się w trawę gębą do dołu, co bardzo faceta cieszyło. Moi towarzysze coś mu tam tłumaczą, facet chciał schodzić chyba przez Trzydniowiański, ale ostatecznie poszedł za nami.
34. Odległość do Czerwonych Wierchów poraża
Starorobociański nie jest taki zły gdyby nie to, że z jego wierzchołka doskonale widać jakie podejście czeka nas na Błyszcz. Na zegarkach 19, slońce wyraźnie się już obniżyło na zachodnią stronę nieba. Coraz dłuższe cienie i coraz dłuższe miny. Jesteśmy na szlaku od ponad 16 godzin. Niemal 3,5 tysiąca metrów podejść za nami. Aby do Pyszniańskiej. Od jakiegoś czasu żyjemy już tylko tą myślą. Godzina próby nadeszła. To jest właśnie to na co czekaliśmy. Teraz okaże się czy byliśmy gotowi na to, na co się poważyliśmy. Wśród pięknych widoków powoli obniżamy się na Gaborową Przełęcz, trawersujemy Siwy Zwornik i Liliowe Turnie. Starorobociański powoli zostaje z tyłu, Błyszcz się przybliża. Z Bystrego Karbu to już naprawdę stromy kawał podejścia. Aby do następnego słupka. I jeszcze następnego. Kolejny gdzieś w górze. W końcu dochodzę do miejsca, gdzie szlak odbija w lewo. Ale nie skręcam. Zrzucam plecak i na lekko idę do ostatniego granicznego słupka na przełamaniu grani. Nie lamusujemy. Miał być Błyszcz i jest. Słońce chyli się ku zachodowi. Wizja podejścia dodatkowych metrów na Bystrą, a był taki projekt żeby jako najwyższy szczyt włączyć ją do wycieczki, wydaje mi się teraz odległa jak międzygalaktyczna podróż. Odwracam się na pięcie i schodzę do plecaka. Chłopaki potrzebują jeszcze chwili. Patrzymy sobie głęboko w oczy. Każdy daje maksa. Zejść na Pyszniańską. Teraz myślimy już tylko o tym. Robi się szaro, góry wokół są puste, jest cicho. O 21 stajemy na przełęczy. 29km i 3700m podejść. Przynajmniej o 1500m pobiłem swój dotychczasowy rekord.
35. Stary Robot o zachodzie
36. Kamienista i Tatry Wysokie
37. Podejście na Błyszcz wyssało z nas resztki
--------
38. Ostatnia prosta
Mija jakiś czas i w końcu wita nas wierzchołek Ciemniaka. 5 tysięcy metrów podejść za nami. I to najdłuższe – wreszcie ZA nami. Na szczycie wmuszam w siebie resztki jedzenia, po raz kolejny staram się wysuszyć skarpety. Tera już dojść po prostu musimy, musielibyśmy być niepełnosprawni umysłowo, żeby odpuścić. Kwestia czy będziemy w stanie zrobić to zanim lunie. Nad Kopami Liptowskimi robi się ciemno. Nie zwlekamy dalej. Idziemy granią Czerwonych Wierchów. Trochę nie doceniliśmy tego odcinka drogi. Kasprowy Wierch wydaje się bardzo bardzo odległy. Zmasakrowane stopy błagają o litość przy każdym kroku. Teraz to Łukasz dostał niesamowitego przyspieszenia. Ciągle coś mówi, ja już właściwie nie odbieram co. Krzesanica, Kopa Kondracka, każdy szczyt to kilka minut odpoczynku. Ale on już nie przynosi ulgi. Za każdym razem kiedy na nowo zaczynamy marsz, stopy płoną żywym ogniem. Zmieniam skarpetki na te trochę podsuszone. Jest minimalnie lepiej, mijamy Goryczkowe, olewamy już wejście na Czubę, jest to jedyny wybitny szczyt w grani, który ominęliśmy. Całe niebo zaciągnęło się już chmurami, zaczyna się wyścig z czasem. Na Goryczkowej Przełęczy nad Zakosy przyspieszamy. Absurdalne tłumy na Kasprowym. Została już tylko kropka nad i. Zaczyna padać. W lekkim deszczu dochodzimy na Beskid. Ostatni. Z Beskidu zejście krótkimi zakosami i już ją widzimy. Naszą przełęcz. Na Liliowe prawie biegniemy. Koniec mapy. Koniec grani. Przynajmniej dla nas. Gratulujemy sobie najpiękniejszej górskiej przygody życia. Zrobiliśmy to. W mocno padającym deszczu wracamy na Kasprowy i najzwyczajniej zjeżdżamy kolejką na dół. Dwa busy potem jesteśmy w Kościelisku. Wsiadamy do mojego auta i jedziemy po Vito na Huciańską. 45 kilometrów. Nie możemy uwierzyć, że półtorej doby temu ta przygoda właśnie tam się zaczęła.
Główna Grań Tatr Zachodnich – ok. 42km i 5500m podejść zajęła nam 34 godziny brutto
Chłopaki - Wy wiecie! Dzięki, bez Was bym tego nie zrobił.
39. LILIOWE. Mamy to! GGTZ zrobiona!