Byłem już w Bieszczadach wiosną, byłem jesienią, więc przyszła pora na zimę. Zawsze mam pewne opory jeśli chodzi o krajowe wyjazdy zorganizowane bo po pierwsze można to z powodzeniem zrobić we własnym zakresie, a po drugie wyjazdy zorganizowane to zawsze ryzyko związane z pogodą. Nigdy nie ma się pewności co będzie za tydzień, dwa, czy tym bardziej za miesiąc. Ostatecznie przekonało mnie towarzystwo i chęć ponownego spotkania poznanych wcześniej ludzi. Aspekt towarzyski niewątpliwie przemawia za takimi właśnie wyjazdami. „Zimowe Bieszczady” były formalnie organizowane przez oddział Beskid nowosądeckiego PTT. Jednak ja z trójką moich znajomych znaleźliśmy się cytując klasyka w „drugim sorcie” – czyli w 18-osobowej bonusowej grupce, która z jednej strony niby jedzie pod szyldem PTT, ale tak naprawdę jest to właściwie niezależny wyjazd (odrębne środki transportu, noclegi w dwóch różnych miejscach a jak się i w trakcie wyjazdu okazało również szlaki górskie zbieżne tylko częściowo).
Oczywiście nie widziałem w tym nic złego, wręcz przeciwnie, bo z doświadczenia wiem, że integracja w mniejszych grupach przebiega dużo sprawniej, że też wspomnę choćby listopadowy wyjazd z PTT do Budapesztu i Bańskiej Szczawnicy.
Zdecydowałem się na jazdę prywatnym samochodem, bo jak pomyślałem o tych przesiadkach w Sączu, przerzucaniu tobołków z bagażnika do bagażnika i jednak pewnym nadkładaniu drogi to uznałem, że to będzie najlepsza opcja. Po pracy zgarnąłem 2 koleżanki, pokląłem siarczyście w krakowskich korkach i wreszcie w ciężkich bólach znaleźliśmy się na A4. Jazda odbyłaby się bez większych przygód gdyby nie nieoznakowany radiowóz w rejonie Nowego Żmigrodu, który skutecznie popsuł mi humor. Cóż zrobić – samo życie. Przez dalszą część drogi snułem się po podkarpackich drogach jak zombie w „Nocy żywych trupów”.
W końcu dojeżdżamy do Wetliny i po krótkich poszukiwaniach pakujemy przy pensjonacie Roh.
Powitanie jest bardzo serdeczne, wiec od początku czujemy się bardzo dobrze w częściowo znajomym, ale w dużej mierze jednak obcym towarzystwie.
Impreza się rozkręca. Jadła i napitku nie brakuje. Widać na pierwszy rzut oka, że to bardzo zgrane towarzystwo. Ja szczególnie się cieszę ze spotkania z Grażynką i Bożenką, z którymi się znamy od wyjazdu do Budapesztu i bardzo się polubiliśmy.
Impreza generalnie świetna, wrócił mi humor po przygodach z podróży. Poszliśmy spać przed 3-cią, więc jak na dobrą posiadówkę przystało.
Budzę się koło 7 i od razu zerkam za okno. Bajecznie. Jakoś od razu na myśl przychodzi mi Boże Narodzenie. Zresztą popatrzcie sami.
Przezorna gospodyni na śniadanie zapodała nam żurek (oczywiście nie tylko), co znacząco poprawiło nasze umiarkowanie dobre samopoczucie. Wyjeżdżamy naszym busem w kierunku Ustrzyk Górnych. W pewnym momencie bus się zatrzymuje i dosiada się do nas sam Prezes Wojtek Szarota. Sądziłem, że będzie szedł z nami, ale ewakuował się bardzo szybko. To było nasze jedyne „spotkanie” podczas tego wyjazdu – jeśli w ogóle można o takowym mówić.
Startujemy z parkingu w rejonie Przełęczy Wyżniej.
W tym samym czasie i z tego samego miejsca rusza główna grupa PTT. Na początek spotykam dwóch Jacków, którzy śrubowali czasy na ostatniej wyprawie. Zamieniamy parę zdań i wspominamy szlaki, które przechodziliśmy w ubiegłym roku. Ale Jacki jak to Jacki szybko wyrywają do przodu. Przez jakiś czas idę sam i napawam się pięknem tego dnia. W Bieszczadach (przynajmniej tego dnia) jest piękna zima. Super przejrzystość, kapitalne widoki a śniegu stosunkowo niewiele, więc idzie się bardzo dobrze.
Jest to najkrótszy szlak wiodący na Połoninę Wetlińską, więc stosunkowo szybko wychodzimy powyżej strefy lasu, która jak wiadomo w Bieszczadach nie jest zbyt rozległa.
Jeszcze chwila i jestem przy Chatce Puchatka. Świetna pogoda, kapitalne widoki, m.in. na Połoninę Caryńską.
Docierają kolejne osoby z naszych połączonych grup. Spotykam starych znajomych z poprzednich wyjazdów: Janusza, Ryśka, Beatę, Roberta i innych, których imion nie zawsze pamiętam, ale ich twarze kojarzę z poprzednich wojaży.
Przy Chatce wypijamy po 2, robimy fotki i ruszamy dalej w stronę Smereka- czyli obowiązkową bieszczadzką percią dla każdego górołaza. Każde większe wzniesienie czcimy jak na prawdziwych Polaków przystało
.
Odcinek do Smreka jest bardzo widokowy. Kiedyś go przechodziłem, ale nie miałem takiego szczęścia do pogody. Dziś pod tym względem jest idealnie.
Na Smereku obowiązkowe grupowe zdjęcie, zasłużony posiłek i małe co nieco.
Zejście na pewnym odcinku dosyć strome, a w dolnych partiach niestety błotniste, ale jak się odwracało głowę za siebie to widok poprawiał humor.
Po drodze do pensjonatu szybkie zakupy na wieczór.
Wieczorem miała być impreza, ale coś z Pawłem zaniemogliśmy. Im dłużej się zbieraliśmy tym bardziej opuszczała nas energia. I wreszcie kimnęliśmy na dobre. Daliśmy trochę ciała, ale za to jacy wypoczęci wstaliśmy. Rzadko mi się to w górach zdarza.
Po śniadaniu pakujemy rzeczy do samochodu. Do Roha już nie będziemy wracać. Plan wyjazdu zakłada na dziś Rabią Skałę i zamierzamy go zrealizować. Kierowca podrzuca nas kawałek wyżej w rejon ostatniego budynku mieszkalnego przy zielonym szlaku.
Ścieżka od początku stromo pnie się w górę. Grupa jednak jest silna i trzymamy dobre tempo. Dochodzimy do pagórka, który roboczo nazwaliśmy Wzgórzem Czterech Krzyży tudzież Krzyżnem.
Dzisiejszy szlak biegnie przez dużo bardziej zalesiony teren niż w dniu wczorajszym. Ale za to niektóre drzewa wyglądają naprawdę szałowo.
Po drodze po bardzo stromym podejściu znajdujemy czyjeś okulary. Zastanawiamy się gdzie je położyć by ktoś miał szansę na ich odnalezienie i wreszcie ktoś wpadł na genialny pomysł by ulepić bałwana i założyć mu okulary na nos. Całkiem sensowna opcja. Oto nasze dzieło.
Bawiliśmy się świetnie, a jeśli przy okazji komuś pomogliśmy, to idealnie. Droga nam się już trochę dłuży, no ale swoje trzeba przejść. I wreszcie z zza drzew wyłania się niepozorny w sumie szczyt.
Cel osiągnięty. Idealny wariant na niezbyt pogodny dzień, bo widoków z Rabiej Skały jednak nie można porównać z tymi z bieszczadzkich połonin czy z Tarnicy.
Ze szczytu schodzimy w ekspresowym tempie, zaliczając po drodze kilka dupozjazdów. Brylował w tym Jacek, który się do tego celu specjalnie przygotował sprzętowo
.
Wcześniej była jednak bardzo widokowa polanka, z której zrobiłem kilka zdjęć i panoramę.
Na Jaworniku spotykamy dwójkę od nas, która wybrała dziś mniej męczące rozrywki.
I robię sobie zdjęcie z dwoma najsympatyczniejszymi członkiniami PTT jakie znam.
Dalszy odcinek szlaku (tym razem żółtego) przyjemny i niezbyt stromy. A widoki całkiem rozległe…
Ok. 15 jesteśmy już przy busie. Grażynka okazała się nie tylko sprawną organizatorką dbającą o dobrą atmosferę na wyjeździe, ale również wybitną ekonomistką bo zwróciła nam jeszcze jakieś środki. Ok. 15:30 wyjeżdżamy w drogę powrotną. Pomny doświadczeń jadę bardzo ostrożnie.
Wyjazd generalnie bardzo udany. Bieszczady jak zawsze piękne, świetna pogoda i doborowe towarzystwo. Czego chcieć więcej ? Jestem przekonamy, że przed nami jeszcze nie jeden wyjazd w tym gronie. W końcu lepsze jest wrogiem dobrego, a było naprawdę dobrze. Dzięki za wszystko i do następnego.
P.S. W relacji wykorzystałem kilka zdjęć Grażyny (są one stosownie opisane).
Wojtek