Kopa Popradzka (Kôpky; 2354 m n.p.m.)droga: Cez platne (V+)Mieliśmy z Piotrem kilka pomysłów na wspin, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na niezbyt popularną drogę na Popradzkiej Kopie. Biorąc pod uwagę warunki, jakie ostatnio panowały w Tatrach oraz prognozowaną pogodę, płytowe, lite formacje na południowej ścianie wydały się nam idealnym wyborem. Cieszyłem się na myśl o ciepłych, granitowych płytach, tym bardziej, że miał to być mój ostatni wspinaczkowy, tatrzański wypad w tym sezonie. Nie myślałem jednak, że będzie ostatni, z zupełnie niezależnych ode mnie przyczyn. Nie będę jednak uprzedzał faktów…
Do zespołu, rzutem na taśmę, dołącza Tomek i sprawdzonym już sposobem, jedziemy na parking przekimać w aucie. Jeżeli już mowa o kimaniu, to byłem raczej przygotowany na akcję typu: siedzisz poskręcany na fotelu, tu uwiera, tam gniecie, ryj przyklejony do szyby, nogi cierpną, a i tak wmawiasz sobie, że jest zajebiście wygodnie. Tymczasem Tomek podjechał taką sypialnią, że nie chciałem iść spać, bojąc się, że jak się „rozwalę” w tym luksusie to mnie rano nie dobudzą.
…Tylko żeby nie było, że nie doceniam tego, co mam – w tym wypadku mojego autka. Ależ doceniam! Mój jest z tej samej stajni i też jest komfortowy! Bardzo komfortowy! Taki jeden profesor powiedział nawet, że spało mu się w moim autku wygodniej niż w Sheratonie! Co prawda spał wtedy po spożyciu 10-ciu browarów, ale czy to naprawdę takie ważne?!
Gdy wstaliśmy na śniadanie, ku naszemu zdziwieniu i uciesze zarazem, okazało się, że jest znacznie cieplej niż się spodziewaliśmy. Niepokoiły nas natomiast kłębiące się nad nami ciemne chmurzyska. Na szczęście niepokój nie trwał długo. Chmury szybko się rozwiały i wszystko wskazywało na to, że to będzie piękny dzień. Podbudowani takim stanem rzeczy, podzieliliśmy szpej i ruszyliśmy dobrze wszystkim znaną trasą. Towarzystwo zacne, człowiek wypoczęty, najedzony, w dobrym humorze, to i droga szybko mija. Zanim się obejrzeliśmy byliśmy już w Złomiskach i szukaliśmy dogodnego sposobu na dostanie się do osławionej Smoczej Doliny.
Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale do Smoczej trafiliśmy bez najmniejszego problemu. W promieniach słońca i przy bezchmurnym niebie podążaliśmy po rumowiskach w kierunku, widocznej już z daleka, południowej ściany Kopy Popradzkiej. Sielankę przerwał „wielki skur.wysyn”, który przygniótł mi stopę i skutecznie mnie unieruchomił w bardzo niewygodnej pozycji. Jak to bywa w takich sytuacjach, najpierw wypuściłem kilka soczystych k.urev, a następnie zabrałem się za ocenianie strat. Nie słyszałem chrupnięcia, kostka była cała, więc się cieszyłem, że nie jest najgorzej. Czułem natomiast, że coraz bardziej miażdży mi stopę. Próbowałem sam szarpać się z tym głazem, ale ani drgnął. Przez chwilę czułem się jak bohater filmu „127 godzin”, ale zanim pomyślałem, by cokolwiek sobie obcinać, zawołałem chłopaków, którzy na szczęście byli w zasięgu krzyku…
Zacząłem chyba trochę odpływać, usłyszałem huk, potem zobaczyłem błysk, myślałem, że to ptak, później, że supermen… Okazało się, że byli to Tomek i Zipi, którzy dali radę pokonać kamień, i tym samym mnie uratowali! Dzięki chłopaki!
Skoro już się okazało, że jednak będę żył, trzeba było rozwiązać jeszcze kwestię pt.: „jak dostać się do samochodu?” Zasadniczo opcje były dwie – albo się wrócić, albo iść dalej.
Fot. Zipi
Stopy w ogóle nie czułem, tak jakbym jej nie miał, więc stwierdziłem, że to chyba lepiej niż jakby miała mnie napierdalać, toteż z pełnym przekonaniem ogłosiłem, że „idę, dalej, ale będę prowadził te łatwiejsze wyciągi
”
Człapiąc te „kilka metrów” pod ścianę nachodzi mnie refleksja, że podejścia są niebezpieczniejsze niż wspinanie i jak to niewiele potrzeba, by zrobić sobie kuku w terenie bez trudności. A gdybym był tu sam – myślę sobie. Niby telefon mam, ale zasięgu nie ma. Teraz są ludzie na Wysokiej, ale czy by mnie usłyszeli? A co jakby nikogo w okolicy nie było? Pytań rodzi się wiele, a umysł podsyła najgorsze scenariusze…
Zaczynam pierwszy wyciąg, starając się jak najmniej obciążać lewą stopę. Szybko się jednak okazuje, że na dłuższą metę jest to trudne do wykonania i przed pionową ścianką popadam w dłuższą zadumę, kombinując jak ją „przeskoczyć”. Ostatecznie udaje mi się pokonać to miejsce bez przykrych niespodzianek, ale nie mogę powiedzieć, że czułem się wtedy komfortowo. Dalej, do stanu idzie już gładko i wkrótce ściągam chłopaków. Porównując schemat z rzeczywistością mamy nieco wątpliwości, czy oby na pewno jesteśmy tam gdzie nam się wydaje. Stwierdzamy jednak, że wszystko się zgadza, więc zgodnie z umową kontynuuję kolejny wyciąg. Uszedłem kilka metrów, zobaczyłem gładkie, tarciowe płyty, chwilę pomyślałem, wróciłem z powrotem i rzekłem:
- Dobra, nie będę się wygłupiał, ktoś ma ochotę poprowadzić ten wyciąg?
- Myślę, że jacyś chętni się znajdą
Fot. Zipi
Tomek przejmuje prowadzenie i wkrótce daje komendę byśmy zaczynali. Wyciąg jest bardzo estetyczny. Wydaje się, że prowadzi po zupełnie gładkich płytowych formacjach. W rzeczywistości płyty posiadają jednak różne wymycia i pęknięcia, które znacznie ułatwiają wspinanie. Następny również należy do Tomka. Nie jest już taki ładny jak poprzedni, ale i tak wygląda efektownie, zresztą jak wszystko w okolicy – trzeba przyznać, że te ogromne, lite płyty robią wielkie wrażenie. Aż dziw bierze, że ściana ta jest tak mało popularna. Takie tematy towarzyszą nam na stanie. Dla mnie to nowość, że na stanie w ogóle można sobie pogadać, bo zazwyczaj to nie mam z kim, ale jestem bardzo zadowolony z takiego stanu rzeczy. Sielankę burzy jednak moja stopa, która od dłuższego czasu jest „bezrobotna” i chyba z nudów zaczęła puchnąć. Obawiam się, czy uda mi się wcisnąć nogę w bucika, który wcale taki ciasny nie jest… Od tej pory coraz częściej myślę o tym, by jak najszybciej skończyć tę drogę, „klepnąć” szczyt i wracać do domu. Jednak jak to zazwyczaj bywa, jak zaczyna się spieszyć, to dłuży się wprost proporcjonalnie… Na szczęście Tomek, który zrobił z rozpędu również część kolejnego wyciągu, krzyczy, że możemy iść, więc czas biegnie już szybciej.
,
Fot. Zipi
Następny wyciąg to już chyba jakiś nasz wariant. Piotr prowadzi wprost do góry, przez przewieszkę, później łatwiejszym terenem z odchyleniem w prawo i znów wprost do góry, bardzo ładną rysą. Nijak nie zgadza się to z tym, co mamy na schemacie, ale jakoś się tym nie przejmujemy, bo i tak jest zajebiście.
Fot. Zipi /początek „naszego wariantu”/
Teraz mamy możliwość popylać na skos po trawie w kierunku szczytu, albo przewspinać trochę łatwego terenu wprost do góry. Wybieramy tę drugą opcję i po chwili lądujemy na wygodnej, trawiastej półce. Robimy tu dłuższy odpoczynek, a po spakowaniu sprzętu, przyjemnym terenem, zmierzamy na szczyt Kopy Popradzkiej.
Fot. Zipi /Zaliczona!/
Fot. Zipi
Na szczycie spędzamy dłuższą chwilę, ciesząc się widokami i piękną pogodą. Chłonę to wszystko ile tylko mogę, bo teraz już wiem na pewno, że na następną taką chwilę będzie trzeba długo czekać. Nie możemy tu jednak tkwić w nieskończoność, więc powoli zaczynamy zejście na południe, w kierunku przełączki. Następnie, trawersując zachodnią ścianę, zmierzamy w kierunku szlaku biegnącego z Rysów.
Przyznam, że z oczywistych względów bałem się tego zejścia, ale zupełnie niepotrzebnie. Do szlaku dostaliśmy się bardzo wygodnie, noga bolała, ale dramatu nie było. W ogóle całe zejście minęło jakoś dziwnie szybko, nie mogłem uwierzyć, że ze szczytu do Popradzkiego zaszedłem w 2h. Uwierzyłem dopiero w domu – jak nie mogłem stopy z buta wyjąć…
Więcej fotek u mnie:
http://mountainadventure.weebly.com/kopa-popradzka.htmllub u Zipiego:
http://www.zipi.r-k.pl/150922PopradzkaKopa/index.html