Długo ociągałam się z wyjazdem w Alpy Julijskie, zawsze inne góry brały górę, ale jak już pojechałam, to znalazłam tam fajne, niezapaskudzone wyciągami góry i przede wszystkim liczne, interesujące trasy z elementami wspinaczki na miarę zwykłych turystów (niektórzy na ubezpieczonych odcinkach chodzą z lonżą).
Zaczęłam od Jalovca. Miło pomyśleć, że byłam na tym ostrym szczycie, i to dwa razy - za drugim razem, przyznam, trochę przypadkiem. Nie mam jednak żadnego wypasionego zdjęcia, na jakie zasługuje ta bardzo atrakcyjna i fotogeniczna góra, tylko to skromne poniżej z wycieczki na Prisojnik (do robienia zdjęć tych białych skał trzeba się przyłożyć, czego ja w górach nie robię).
A więc – góra piękna, trasa od Tamar świetna, dlaczego więc takie tam pustki? - pierwszego dnia przez cały dzień nikogo nie spotkałam, drugiego - tylko jedną osobę, a byłam w sierpniu.
Plan był taki: Tamar dom (1106), Jalovec (2645), nocleg w Zavetišče pod Špičkom (2064). Następnego dnia powrót do Tamar.
Chciałam odespać nocną podróż i wyszłam, jak się okazało wieczorem, trochę za późno. Na Jalovec mam 1500 m podejścia – wybieram trasę przez piargi (w centrum zdjęcia poniżej), nie dochodząc do nich, w prawo prowadzi konkurencyjna trasa, którą wracałam (obie zresztą przy Kotovo sedlo schodzą się w jedną trasę prowadzącą na szczyt).
Ta stromizna poniżej (zakładając, że zdjęcie nie przekłamuje) w połączeniu z piargiem nie wygląda zachęcająco - trochę mnie to zdjęcie dziwi, bo nie pamiętam żadnej katorgi na tej drodze, weszłam i już (ale sumiennie dodam, że w schronisku dziwiono się, jak mogłam wybrać to wejście, gdy po sąsiedzku wchodzi się niemal jak po schodach).
Bardzo podobało mi się to, co przez cały czas widziałam przed sobą – kuszące wąskie przejście w oddali wyglądało jak droga do innego świata i liczyłam na to, że tam właśnie idę. Ale okazało się, że ten inny świat jednak nie dla mnie - moja trasa grzecznie skręciła na prawo.
A tam jeszcze tylko spora, ale nietrudna połać śniegu i potem już Kotovo sedlo, gdzie weszłam w chmury – rozstąpią się do nocy tylko 3 razy, za każdym razem tylko na chwilę. Zamiast widoków mam więc przed nosem fajne skały do wspinaczki, które zawsze cieszą, a po drugie - lubię zamglone góry, a po trzecie - jeszcze bardziej od patrzenia na góry lubię chodzenie po nich, więc jakoś nigdy nie boleję nam brakiem rozległych pejzaży.
W takich okolicznościach przyrody i pogody zawędrowałam na szczyt – tam tylko kopczyk i skrzyneczka z zamokniętym zeszytem, szukam w nim informacji, czy to aby na pewno już Jalovec.
Jest pół do piątej, rozglądam się za trasą do Zavetišče (schronisko) pod Špičkom, od którego dzielą mnie około 2 godziny, ale nie mogę jej znaleźć. Po zejściu z wierzchołka widzę tylko... Nie, nie będę opisywać, jak są oznaczone zejścia, w obawie, że coś źle zapamiętałam, zresztą może już je poprawiono. Dość powiedzieć – pogubiłam się trochę przed wieczorem wysoko w górach. Nie udało mi się nawet trafić w powrotną trasę do Tamar – ledwie na nią weszłam, a już ją zgubiłam, no i przede wszystkim - ścieżki, którą szłam, nie miałam na mapie.
Nie dane mi było jednak przeżyć tej miniprzygody górskiego turysty, czyli nocowania w skałach, a już się nastawiłam, że po latach noszenia w plecaku w końcu rozwinę swoją płachtę NRC. Po dwóch godzinach marszu w totalnym mleku, po siódmej, po raz trzeci na chwilę przewiało chmury, ale tym razem zamiast nic niemówiących mi dalekich, rozległych dolin odsłonił się taki oto widok – od razu wyłowiłam wzrokiem schronisko.
Ledwie zdążyłam zrobić zdjęcie, jak wszystko znów zniknęło w chmurze. Ale byłam już „w domu”, zgubiłam co prawda jeszcze potem trasę, jak już było całkiem ciemno, przechodząc przez pole śniegowe, ale z czołówką udało mi się ją znaleźć i około dziewiątej stanęłam przed kompletnie ciemnym, zamkniętym schroniskiem, bo wszyscy już spali.
Dzień 2. Rano skierowałam się na trasę, którą wczoraj przyszłam, i oczywiście ją zgubiłam, ale nie ma tego złego... – nowa ścieżka poprowadziła mnie ponownie na szczyt Jalovca ciekawą trasą kończącą się emocjonującą granią. Była to więc trasa, której nie udało mi się znaleźć poprzedniego dnia.
Sympatyczna Niemka, która idzie przede mną, powinna wrócić tą granią do swojej doliny (Vršič), ale nie tylko nie chce przejść jej ponownie, jak i w ogóle nie chce wracać sama, więc zabieram ją do mojej doliny. Dodam, że spędziła w zeszłym roku 10 dni w Tatrach, chwaliła pobyt i pięknie recytowała nazwy szczytów i przejść.
Idziemy więc obie do Tamar trasą, którą przyszłam wczoraj. Poniżej fragment trudniejszego przejścia – aby zdjęcie miało sens „wstawiłam” nas na ścieżce – widać wtedy skalę i miejsce przejścia. Zdjęcia robione na wprost pokazują oczywiście jakieś niezasłużenie pionowe skały.
Między ścianami, czyli zdjęciem wyżej i zdjęciem niżej, jest wąski żlebik ze śniegiem, dość nieprzyjemny, ale to tylko kilka kroków.
Widoczność jest dobra, udało mi się nie zgubić trasy, ale zrobię to wkrótce znowu, tym razem – kto zna, to się zdziwi – na Mojstrovce. Poniżej Kotovo sedlo – idąc w prawo przez plamę śniegu wróciłabym przez piargi, by nie powtarzać trasy, wybieram drogę na wprost.
(1. rękawiczki mitenki okazały się do kitu na te skały - zdarłam skórę na opuszkach do żywego już pierwszego dnia; 2. mam nadzieję, że nic nie pokręciłam z tą ścieżką, której nie znalazłam ani na mojej mapie, ani na żadnej innej).
Dzień 3. Skromnie: spokojne, krótkie przejście przez Grlo do Tičarjev dom. Bez plecaka to strome wejście po kamieniach mogłoby być dla mnie całkiem przyjemne. Zdecydowanie bardziej lubię takie nieregularne, zanikające czasem ścieżki wśród bloków skał i przez skalny rumosz niż te z równo ułożonych kamieni. Zejście pewnie mniej cieszy, bo kamienie czasem wyjeżdżają spod nóg. Nie mogę oderwać oczu od wysportowanej eleganckiej kobiety, która niebywale zgrabnie i pewnie szybko zbiega na dół (z psem) po tej kompletnie nienadającej się do biegania trasie.
(w prześwicie skał widać schronisko w Tamar).
Dzień 4. - idę na Mojstrovkę. I jak już przewędrowałam cały teren poniżej do samego końca w prawo i w lewo, bo coś pokręciłam, i zaczęłam w końcu podchodzić dobrą ścieżką, to tak już padało, że zawróciłam. Tym razem oprócz mętnych tłumaczeń nie mam nic na usprawiedliwienie swoich pomyłek. Zła jestem, bo gdybym wyszła wcześniej, to jeszcze nie całkiem przemoczona, przy nieco lepszej pogodzie weszłabym na górę. Zawrócenie z trasy gnębi mnie i jest dotkliwą karą za poranną opieszałość (zdjęcie z trasy na Prisojnik).
Dzień 5. Prisojnik (930 m podejścia). Rano cudne słońce, ale jak minęłam Okno, zaczęło padać: najpierw był deszcz zwykły, potem zmrożony. Zdjęcie Dziewicy odpuszczam, ale Okno w relacji z Julijskich być musi (ciekawe czy dałabym radę wejść przez nie od północy – kusi bardzo, ale widzę na hribi.net, że to nie przelewki).
Szłam niezbyt trudną trasą, ale miałam trochę „atrakcji” na mokrych skałach. Widoczność minimalna, pogoda kiepska, pomna Jalovca trzymałam się przezornie ogona jakiejś wycieczki. Jej przewodnik przystaje czasem i zagania mnie do swojej trzódki.
Na sam szczyt prowadzi bardziej lub mniej (jak na fragmencie poniżej) wyrazista grań. Jest dłuższa niż ta na Jalovcu, ale mam ją w pamięci jako łatwiejszą. Pewnie przy takiej widoczności przejście granią jest prostsze, ale z drugiej strony przypomniałam sobie, że mój jedyny w życiu, całkiem mocny i wielce zagadkowy lęk wysokości przeżyłam dawno temu właśnie na zamglonej górze, gdy niewiele wokół widziałam, a tą górą była... Świnica.
Na szczycie mój kompan z końca wycieczki sypie mi do ręki garść rodzynek. To jest to! Batony, które wzięłam z Polski, kompletnie mi nie idą. Jest zimno, szybko uciekam ze szczytu. Delikatna tęcza zapowiada jutrzejszą lampę.
Dzień 6 – przejazd do Aljažev dom. Taki pusty dzień na przejazd byłby kompletnie na straty, ale zerknęłam na pocieszenie na Kranjską Górę i ciekawszą chyba Mojstranę. Mam farta, łapię stopa i nie muszę w upał zasuwać 12 km do schroniska.
Stopem będę też wracała za kilka dni do Wiednia – ogromnym DAF-em, z bułgarskim kierowcą (miałam bilet kolejowy, ale się nie wyrobiłam z dojazdem na czas do Villach). Przegadaliśmy całą drogę – opowiadał o rodzinie, pracy, kraju. W sumie wyszło z tego niecodzienne, poruszające spotkanie.
Dzień 6, 7, 8. Triglav. Lubię bez pośpiechu łazić po górach, dlatego wchodzę na górę z zamiarem spędzenia tam – z wejściem i zejściem – 3 dni. Dzień, w którym wyruszam, o szóstej rano wyglądał jak niżej, stąd pewnie widziałam potem trochę osób schodzących z góry, ale nie spotkałam nikogo, kto by wchodził. Moim celem na dzisiaj jest tylko Dom Valentina Staniča lub Triglavski dom, czyli muszę podejść 1300/1500 m.
Trochę padało, a na samej górze wiało na całego. Wejście przez Prag jak na moje upodobania jest fajne, zróżnicowane, a przy tym niezbyt trudne, a więc na taką pogodę w sam raz. Mimo słabej pogody dobrze mi się szło, a miałam jeszcze dodatkowo takie fajne, „niezbyt przyjemne” klimaty i widoki:
Takie właśnie w górach lubię - sprawiają wrażenie dzikości, są bardziej zajmujące niż pocztówkowe śliczności.
Za każdym kolejnym progiem czy wypłaszczeniem spodziewałam się, że tak - tam już na pewno musi być schronisko! Ale nic z tego, trzeba się było jeszcze potrudzić (jeśli chodzi o czas wejścia, to przekroczyłam go w imponującym stylu).
Dom Valentina Staniča to, mówiąc w skrócie, takie bardziej prawdziwe schronisko. Atmosfera przednia: ja czytam przy piecu, trzy osoby prowadzące schronisko grają obok w karty i nikogo więcej – można by z tego wyjąć niezły kadr do zdjęcia. Gospodarze intrygują mnie, ale nie mam jak z nimi pogadać – brak wspólnego języka. Częstują mnie smakołykami. Za oknem jak na zdjęciu niżej. Pogoda ma się zmienić pojutrze, rano zastanowię się, co dalej.
Rano pogoda bez zmian, ale bardzo chcę dzisiaj wejść na Triglav i liczę na to, że pogoda poprawi się w ciągu dnia. No i proszę - na zdjęciu niżej Triglavski dom, gdy dochodzę do niego o 8.44
i równo 2 godziny później, prawie w tym samym miejscu, gdy wspinam się już zboczem Małego Triglava.
Już początek wejścia jest z lekka rozgrzewający, ale wykute stopnie, żerdzie i łańcuchy bardzo – może nawet za bardzo – ułatwiają wspinanie. Najwspanialsza jednak na tej górze jest ta piękna grań – gdy ją zobaczyłam, to przez chwilę nawet pomyślałam: stop, nie pójdę tam! Ale jak tu nie iść?
Z bliska okazała się nie taka straszna, niemal przez całą trasę prowadzą ubezpieczenia, ciągną się niczym balustrada, można się w nie wpinać i część osób to robi.
Dwa zbliżenia na trasę - tu trzech turystów przeszło właśnie przez nieco węższy odcinek grani:
I może jeszcze zdjęcie bliżej szczytu - dalsza droga prowadzi w górę przez zbocze po lewej stronie i stamtąd dopiero w prawo na szczyt.
I na koniec widok grani niemal od szczytu – pięknie wije się niczym wąż. Tak, trochę szkoda, że ciągnie się wzdłuż niej ten metalowy płotek.
Rano wracam do Aljažev dom przez Tominskova pot – zobaczę, co też na niej czyha, bo wiem, że jest trudniejsza niż Prag. Trasa prowadzi w poprzek zacienionego zbocza na zdjęciu niżej, zakręca na niewidoczną teraz ścianę i obniża się w pierwszej, trudniejszej części trasy - stopniowo i w drugiej, łatwiejszej – dość ostro.
A tak jest za zakrętem. Pokolorowałam 3 turystów, aby było widać przebieg trasy. Gdzieś na początku nawet się nieźle przestraszyłam, bo na wąziutkiej ścieżce nie było się czego trzymać, ale po kilku czy kilkunastu metrach ścieżka się rozszerza i po sprawie (uwaga: ludzie chodzą po trasie w tę i z powrotem, więc nie chcę szerzyć paniki; widziałam nawet kobietę z dzieckiem, ale chyba przesadziła).
Na zdjęciu wydaje się, że to jest jakaś straszna, pionowa ściana. Nie jest. Jakby była, to mnie by tam nie było. Pokażę to zbocze niżej na zdjęciu z Triglava.
Po tamtym fragmencie już spokojnie przeszłam całą trasę, może tylko w dwóch miejscach zabrakło mi jakiegoś chwytu - w zamian dobrze te miejsca sobie zapamiętałam. Dla takich przejść, a mam nadzieję, że i nieco jeszcze trudniejszych, wrócę w te góry. Z samej trasy mam potem już tylko 3 zdjęcia, wybieram poniżej jeden z efektownych zakrętów, na którym przysiadła właśnie grupka turystów.
Gdy skończyły się ciekawe przejścia, zaczął się trud i mozół ostrego schodzenia. Trasa nie chciała się skończyć, wlokłam się jak żółw, koło mnie jak na złość przemknęła jak rakieta grupka na oko 70-latków... OK, mogę tamtędy podchodzić raz za razem, ale nigdy więcej schodzić.
Po drodze miałam widok na bujne zwieńczenie doliny Vrata: ścieżka w lewo na dole to początek zaliczonej już trasy przez Prag, na górze to pewnie przełęcz Luknja, w prawo można przejść na kolejne szczyty i do następnego schroniska. Ale to już w przyszłym roku.
Może jeszcze się wytłumaczę jakoś z tego błądzenia. Po pierwsze pojechałam, jak na mnie, słabo przygotowana - zazwyczaj dużo więcej wiem o trasach i szczytach. Po drugie oznaczenia są czasem mniej precyzyjne niż u nas czy w Austrii, trzeba się do nich przyzwyczaić. Po trzecie trzeba pilnować rozwidleń i wiedzieć, gdzie się ich spodziewać, bo mogą być namalowane na skałach i łatwo je przeoczyć. Po czwarte też by się jakieś znalazło...
Ale zmieniać to? Podawać wszystko jak na tacy? Poprawiać coś, co zmusza do myślenia i daje namiastkę przygody?