No to mamy kulminację

Niedziela, dzień trzeci. Dzień próby. Tego właśnie dnia mieliśmy się zmierzyć ze Snowdonem. Sama góra pewnie nie robiła na nikim wrażenia. O wrażenia miała zadbać droga na niego prowadząca, czyli legendarna Crib Goch. Niestety trochę nam się to źle poskładało, że Snowdon wypadł akurat w niedzielę. Oznaczało to potencjalnie potężne tłumy na szlaku, ale byliśmy dobrej myśli. Zwłaszcza, że od rana panowała fantastyczna pogoda. Chmur na niebie praktycznie nie było i nic nie zapowiadało, aby cokolwiek mogło się tego dnia w pogodzie popsuć.

Złapane niemal całe Snowdon Horseshoe.
Wyruszyliśmy wcześniej niż dnia poprzedniego. Już około 9 byliśmy przy Pen-Y-Pass, czyli miejscu skąd wyruszaliśmy też pierwszego dnia. Tutaj jednak tym razem poszliśmy w prawo, a nie w lewo. W kierunku Snowdona. I już tutaj widać było ogromne zagęszczenie turystów. Większość z nich jednak waliła ceprostradą, którą początkowo i my musieliśmy się bujać, aż do miejsca, w którym odchodziła droga na Crib Goch. Choć tak naprawdę trudno to nazwać drogą. Ot, kamieniste, dość strome zbocze, gdzie należało włączyć przedni napęd a każdy samodzielnie decydował, którego chwytu użyje, żeby się wspiąć wyżej i wyżej. Odcinek do wejścia na Grib Goch udało nam się przejść w miarę szybko, wyprzedzając niedzielnych turystów na nieco bardziej stromych podejściach, gdzie 90% wiary już musiało robić sobie odpoczynek.

Wierzchołek Grib Coch i widoczna ścieżka na Snowdona.

Grib Goch z prawej...

I Crib Goch z lewej...
Po wejściu na Crib Goch okazało się, że idzie z nami dwóch (chyba) lokalsów, dlatego początkowo podczepiliśmy się pod nich, ale dość szybko i tak ich wyprzedziliśmy. Początkowo droga prowadzi ostro do góry w kierunku wierzchołka z którego zaczyna się właściwa grań. Na wierzchołku spotkaliśmy kilkoro innych wspinaczy. Zrobiliśmy sobie też tutaj pierwszy krótki odpoczynek. Głównie chodziło o uzupełnienie kalorii, bo podejście było moomentami troszkę wymagające, a warto było mieć zapas kalorii, żeby na grani zachować maksymalną koncentrację.

Co ciekawsze scramblingowe miejsca.
A grań naprawdę robi wrażenie. Patrzysz w lewo - lufa, patrzysz w prawo – jeszcze większa lufa. Patrzysz na wprost i widzisz ostrze grani, szerokie na nie więcej jak pół metra. Przyznam, że byłem tam trochę posrany. Przynajmniej w początkowej fazie. Potem wziąłem się na sposób i szedłem nieco z lewej strony, mając ostrze grani po prawej i używając go jak poręczy. W ten sposób, trzymając się niemal cały czas dość kurczowo skały, powoli kulałem się na drugi koniec. Ewidentnie na tym etapie byłem hamulcowym dla ekipy, ale i tak jeszcze kilka lat temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia, żeby tam w ogóle stanąć. A teraz jakoś udało się ten odcinek przejść. Z duszą momentami na ramieniu, ale skutecznie do celu. Pogoda się lekko popsuła i niebo się zachmurzyło, ale na szczęście nie padało, dzięki czemu skała pozostawała sucha i stabilna. Po zejściu z głównej części Crib Goch następowało ostre choć krótkie zejście w dół, przejście przez krótką przełączkę z niesamowitym widokiem lufy po drugiej stronie grani i wspinaczka znów na grań. Najpierw kominem, a potem z wykorzystaniem stopni i dobrych chwytów, przy bardzo dużej ekspozycji. Trzeba jednak przyznać, że na całej długości Crib Goch jest masa naturalnych chwytów, ale też takich wyrobionych przez ludzi. Człowiek instynktownie szuka chwytów ponad głową, nie widząc ich zupełnie bo w tym samym czasie pilnuje, żeby się nie sturlać z grani, a palce niemal natychmiast znajdują właściwe miejsca. Dlatego scrambling nie jest trudny – raczej przyjemny. Jedynie właśnie ta ekspozycja może dawać trochę popalić. Na tym eksponowanym odcinku zostaliśmy lekko przyblokowani przez grupę ciapatych, którzy trochę się tam posrali, ale po chwili udało sie ich wyprzedzić i ruszyliśmy pędęm przed siebie.

Majestatyczny Snowdon
Potem, już z widokiem na Snowdona, kontynuowaliśmy wędrówkę granią, ale już nie tak ostrą i ze znacznie mniejszą ekspozycją. Na szczęście jednak co chwila spotykalismy jeszcze scramblingowe przeszkody, typu rynny, czy kominiki, które należało pokonać, aby móc kontynuować drogę. Dzięki temu mogliśmy cały czas nabierać ciekawych doświadczeń i scramblingowych umiejętności.
Wreszcie dotarliśmy do podnóża Snowdona (1085), gdzie Crib Goch znów łączy się z ceprostradą. I tu znów zrobiło się tłoczno, bo w tym miejscu dołącza też jeszcze jeden szlak – również o charakterze ceprostrady. Zów należało włączyć przedni napęd, ale tym razem nie po to, aby dłońmi chwytać kolejnych skał, ale by porozpychać się trochę łokciami. Koniec końców, na szczyt dotarliśmy około 12.30, gromadząc kolejną perłę w Koronie Gór Europy do kolekcji. Schronisko na szczycie przypomina raczej restaurację (podobnie jak np. na Śnieżce). W środku oczywiście tłumy, ale udało nam się znaleźć kawałek podłogi, gdzie zalegliśmy na przerwę obiadową. Wypiliśmy tutaj gorącą herbatę z brandy (a raczej brandy z herbatą...). Początkowo chcieliśmy pozostać na zewnątrz, ale jednak na szczycie trochę wiało. Do tego psuła się trochę pogoda, bo pułap chmur się obniżył. Przeczekaliśmy jednak najgorszą pogodę i około 13.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tak naprawdę bowiem Snowdon to dopiero półmetek dumnie brzmiącej trasy Snowdon Horseshoe.
Bwlch Ciliau i Y Lliwedd

Szersze spojrzenie na Y Lliwedd. Tu już takiego wrażenia nie robi

Ze Snowdona ruszyliśmy ostro w dół, tzw. trasą Watkin Path w kierunku Bwlch Ciliau, a potem przez dwa wierzchołki: Y Lliwedd i Blwch a Sathenau. Zdobycie obu nie sprawiło żadnych trudności, ani fizycznych ani technicznych. Na tym drugim wierzchołku odezwał się pod moim lewym kolanem jakiś dziwny przykurcz od łydki. Poprosiłem Wojtka o pomoc w jego rozciągnięciu i ruszyliśmy dalej na dół. Wszystko co najgorsze było już za nami. Teraz już tylko doturlać się do parkingu.
Zejście było dość długie i żmudne, ale wreszcie dotarliśmy już niemal pod całkowite wypłaszczenie, przez które prowadziła wygodna, szeroka ścieżka.
I wtedy to się stało.
Chrup!
Zawyłem, jak ranny łoś, a lewe kolano przeszył niespotykany wcześniej ból. Tak jakby kość udowa „nakryła” kość piszczelową.
Pierwsza myśl - motyla noga, zerwałem więzadła.
Ale nie upadłem. Ktoś z tyłu zawołał za mną, ale kontynuowałem wędrówkę. Lewe kolano cały czas paliło żywym ogniem, ale widziałem już metę w postaci szerokiej, równej, płaskiej ścieżki. Więc chyba jednak nie zerwałem więzadeł.
Po chwili drugie potężne ukłucie bólu, w tym samym miejscu w kolanie. Usiadłem. To był dla mnie, przynajmniej na tę chwilę, koniec wycieczki. Zawołałem Łukasza, żeby pomógł mi zejść. Po chwili dołączył też facet, który szedł za mną i który wcześniej mnie zawołał. Chłopaki pomogli mi zejść (a raczej – znieśli mnie) kilkadziesiąt metrów w dół. Tam przejęła mnie do spółki z Łukaszem Gośka. Potem pożyczyłem od Łukasza kijki (moje poszły z przodu z Wojtkiem – dałem mu je na przechowanie, bo nie miałem ich jak za bardzo przytroczyć do plecaka). Wsparty na kijkach doturlałem się do mostka, gdzie czekał na nas Wojtek. Kolano cały czas bolało, choć gdy wspierałem się na kijkach, byłem w stanie samodzielnie iść. Dotarłem w miarę samodzielnie do parkingu. Tu zaczekaliśmy z Gośką, a Wojtek z Łukaszem poszli po auto. Na ten moment kolano było wielkości melona.
Po powrocie, udaliśmy się na obiad, a po obiedzie prosto do namiotu. Zdążyłem się jeszcze umyć, zanim kolano z rozmiarów melona przybrało rozmiar arbuza. Stało się jasne, że to nie przelewki. W poniedziałek musieliśmy szukać lekarza.
Następnego dnia rano kolano odrobinę się zmniejszyło, ale obrzęk wciąż był potężny. W Llanberis jednak nie udało się uzyskać pomocy medycznej, więc ostatecznie trafiłem na SOR w Bangor. Tam mnie przyjęto. Opuchlizna była tak wielka, że lekarka nie była w stanie w żaden sposób ocenić uszkodzenia. Wykonano RTG, które nie wykazało uszkodzeń kości ani więzadeł (uff?), a podczas kolejnej konsultacji ortopedycznej zaproponowano mi punkcję. W jej wyniku kolano trochę się zmniejszyło, choć nadal bolało. Byłem jednak w stanie samodzielnie chodzić. Lekarze pozwolili mi wyjść ze szpitala, ale zasugerowali wizytę u lekarza w PL. Wróciliśmy ze szpitala, zatrzymując sie jeszcze na molo w Bangor żeby zjeść obiad w bardzo klimatycznym pubie.
Po powrocie zamelinowałem się w namiocie, a reszta ekipy zrobiła sobie krótką przebieżkę na Elidir Fawr, żeby zupełnie nie zmarnować górsko dnia. Wrócili jednak przed zmrokiem, zamykając tym samym naszą przygodę w Snowdonii.