Przed długim weekendem obserwowałem wszystkie możliwe prognozy. Od Karkonoszy po Bieszczady, od Alp po Bałtyk. Załamka.
W piątek po południu okazało się, że są szanse na przejaśnienia w Dolomitach i u nas na Pomorzu Zachodnim w niedzielę. Kolejna załamka - tak daleko się nie wybieram.
Wieczorem jedna pogodynka wrzuciła "rozpogodzenia" na rejony środkowej Słowacji i kilka godzin nasłonecznienia na niedzielę. Ufamy, jedziemy.
Około ósmej, w sobotę, docieramy do Martina. Na podejściu do ferraty jeszcze nie pada, ale w momencie, gdy ubieramy uprzęże przy jej starcie, zaczyna prószyć śnieg. Z każdym metrem jest go co raz więcej, a niestety ślad nie jest założony.



W połowie drogi doganiają nas dwaj Słowacy, których chętnie przepuszczamy. Szybko znikają nam z oczu. Moje letnie buty zaczynają nasiąkać wodą - kara za błędną decyzję w domu.
Wody w potoku jest bardzo dużo, stopnie są przysypane śniegiem, skały są zalodzone - emocji więc nie brakuje. W zeszłym roku chcieliśmy przejść ferratę HZS w zimowych warunkach, ale trafiliśmy na dzień po monstrualnych opadach. Przekopaliśmy szlak tylko do początku ferraty i opadliśmy z sił. Próbowaliśmy jeszcze nieco wyżej, ale wąwóz był zupełnie zasypany, do tego stopnia, że nie było nawet widać, gdzie są wodospady. Po naszych śladach dotarła wtedy grupa kilkunastu turystów, która przekopywała wąwóz przez trzy godziny. Wiem, bo rozmawialiśmy z nimi później w schronisku.



Tymczasem dotarliśmy do rozwidlenia ferraty. Zachowawczo wybraliśmy opcję B, bo pierwsza zalodzona ścianka, na trudniejszym wariancie, była chyba dla mojej żony nie do sforsowania. Śnieg zacinał tu jeszcze bardziej.


Po przejściu ferraty i wizycie w schronisku nasyceni kapuśniakiem i ogrzani Staropramenem szybko ruszyliśmy w dół, w kierunku parkingu. Akurat śnieg przestał padać.

Po godzinie zejścia i kolejnej godzinie jazdy dotarliśmy do Bojnic, na nocleg. Wieczorem wyprowadziliśmy jeszcze piwo na spacer wokół miejscowej atrakcji, czyli zamku.

Jedna, jedyna pogodynka, która przepowiedziała przejaśnienie w Paśmie Ptacznika, miała rację. Rano przywitało nas granatowe niebo - unikat tej jesieni. Na podejściu z Handlovej czerwonym szlakiem w kierunku Wielkiego Grycza. Kilka dni wcześniej, znalazłem informację w Internecie, że w jego wschodniej ścianie znajduje się ferrata. Na początku nie wierzyłem, ale po przejrzeniu wielu galerii zdjęć, wpisałem Wielki Grycz na listę najbliższych celów. Trasa nie jest znakowana, nie ma też metalowej liny, za to łańcuchy towarzyszą jej od samego startu do mety. Stąd też nazwa drogi - Retaze (łańcuchy). Czy jest do końca bezpieczna, nie wiem, bo łańcuchy są długie i luźne i nie da się do nich wpinać lonży. Za to teren jest wybitnie alpejski, według słowackich źródeł jest wyceniana na A/B, ale według nas są dwa miejsca dużo trudniejsze.
Samo dojście do ferraty było dla nas dość ostre, bo szybko zgubiliśmy drogę. Atakiem "na azymut", nie bez kłopotów, sarnimi ścieżkami, jakoś dotarliśmy do cholernie stromego miejsca w lesie, gdzie znajdowało się drzewo z napisem "retaze".


Stamtąd wystarczyło zrobić kilka kroków w pionie do pierwszych łańcuchów. Ziemiste, śliskie podłoże i zaśnieżone liście nie ułatwiały nam sprawy. Następnie po łańcuchach pięliśmy się w dość mocnej stromiźnie.


Dotarliśmy do trawersu, który skierował nas w lewo, do pierwszego siodełka. Widoki z ferraty na otoczenie Handlowskiej Kotliny - piękne. Potem kolejny trawers do kolejnego siodełka, z którego podeszliśmy na skałki z widokiem na wierzchołek Wielkiego Grycza. Dalsza trasa (z ostatnim łańcuchem) biegła wzdłuż wschodniej grani, w kierunku szczytu.
W szczytowej książce wpisowej, znaleźliśmy wiele wpisów miejscowych turystów z przejścia ferraty, jest ona więc w rejonie dość popularna. Chociaż powstała głównie po to, by szybko sprowadzać miejscowych wspinaczy, do kolejnej wspinaczkowej drogi.
W pobliżu wierzchołka znajduje się świetny punkt widokowy aż po Wielką Fatrę.








Aby Wielki Grycz (971 npm) nie został osamotniony postanowiliśmy zdobyć również Mały, gdzie dotarliśmy po około trzech godzinach marszu, głównie lasami. Widok z niego okazał się jeszcze lepszy.





Powrót do Handlowej urozmaiciło nam ciągłe szukanie i odnajdywanie mylnego, zielonego szlaku. Na naszej trasie spotkaliśmy dwie osoby z czterema psami. Na drodze powrotnej do domu za to tysiące, psów zero.
Udaną wycieczkę dedykujemy naszej ukochanej, jedynej w swoim rodzaju pogodynce, której nazwy nie zdradzę.